Powrót z bardzo dalekiej podróży

Powrót z dalekiej, bardzo dalekiej podróży. Od razu dodam: powrót miażdżący. To przepiękna choć strasznie smutna płyta. Po albumach „Pornography” z 1982 i „Disintegration” z 1989 roku, Robert Smith napisał kolejną tak ważną część „lekarskiej” biografii.

Cztery lata temu, kiedy ukazywała się płyta „Wild Mood Swings” słychać było głosy, że zespół się skończył. Słuchacze nie chcieli zaakceptować nowej słodko-pierdzącej formuły piosenek, co odbiło w znaczny sposób na sprzedaży płyty i niezliczonych głosach, oburzenia.

„Bloodflowers” był od początku pomyślany jako pożegnanie The Cure z publicznością. I nagrywany w duchu artystycznego epitafium dla grupy okazał się jej swoistym katharsis. Powstała muzyka, za którą najbardziej lubimy The Cure – pełna melancholii, przytłaczająca ponurymi dźwiękami, momentami wręcz apokaliptyczna, z tą charakterystyczną gitarą słyszaną już choćby na „Disintegration”. No, i teksty – najlepsze i najsmutniejsze, jakie napisał Smith od 1989 roku.

Uwaga! „Blodflowers” nie zawiera przebojów. Ani jednego. Uderza za to słyną duszną atmosferą, a lider po latach znów ostrzega przed otaczającym wszystkich pornagraficznym światem z tą tylko różnicą, że tym razem widzianym z perspektywy trudnego do utrzymania związku. „Między nami coś sie stało i teraz nie wiadomo komu ufać, w co wierzyć jak czuć, co robić. Te kwiaty zwiędną na zawsze. Nasze kwiaty miłości.” To utwór tytułowy — najpiękniejszy fragment albumu, pieśń, którą można śmiało porównywać do takich Cure’owych arcydzieł jak „Faith”, „Figurehead” czy „The Same Deep Water As You”.

A wracając do rzeczonego oczyszczenia The Cure, Robert Smith po nagraniu tej płyty powiedział, że w jeden z trzech najlepszych i krążków w historii zespołu i teraz znów weny w przyszłość grupy. Ja też.

Piotr Stelmach

Podziękowania dla Sławka za udostępnienie materiałów.