To już zupełnie inna bajka. Robert Smith z kolegami wspiął się na znacznie wyższy poziom.
Tu już nie ma nic z dźwiękowego minimalizmu debiutu. Seventeen Seconds to prawdziwe dzieło. Bajka. Od pierwszych taktów z niebywałą siłą wciągającej instrumentalnej miniatury (A Reflection), przez okraszony melancholijnym klimatem Secrets, zatrważającą drobnostkę (The Final Sound), po zamykające wszystko klaustrofobiczne, statyczne i porażające smutkiem tytułowe Seventeen Seconds. A to ledwie cząstka tej płyty.
Wydaje się niemal, że to najrówniejsza, jeśli nie najdoskonalej ułożona pod względem kompozycji całość w dorobku The Cure. Bo jest jeszcze mogąca się kojarzyć z wczesnym stylem zespołu przebojowa Play For Today— z fajnym, delikatnym tłem instrumentów klawiszowych. Jest sennie płynący In Your House. Jest na wskroś przerażający (kolejne świadectwo ciągot Roberta Smitha do horroru) Three. I w końcu najmocniejsza, czy może najważniejsza tu rzecz – A Forest. Zwielokrotnione pogłosem dźwięki, zbłąkany śpiew, to jakby „tunelowe” brzmienie The Cure, które w następnych latach stanie się znakiem rozpoznawczym zespołu. A nie można zapominać jeszcze o najbliższym gitarowej tradycji grania utworze M (nie tak w sumie odległym od klimatów Three lmaginary Boya). I o At Night— z kolei najbardziej oddalonym muzycznie od debiutu The Cure. Piękna, wciąż porażająca swą siłą płyta.
Grzesiek Kszczotek
Recenzja ukazała się w miesięczniku Teraz Rock, 2008.