Dokładnie 20 lat temu, 7 maja 1996 roku ukazał się “Wild Mood Swings”, dziesiąty studyjny album The Cure.
Po wydaniu płyty „Wish” i odejściu dwóch muzyków Porla Thopmsona i Borisa Williamsa wydawało się, że zespół jest na krawędzi rozpadu. Dodatkowo Simon Gallup musiał wziąć urlop z powodu problemów zdrowotnych, co spowodowało, że w zespole pozostał tylko Robert Smith i Perry Bamonte. Okazało się jednak, że grupa nie rozpadła się, a gdy Gallup wyzdrowiał, namówił Rogera O’Donnella do powrotu do The Cure. Jest to pierwszy album, na którym zagrał perkusista Jason Cooper (zagrał w dziewięciu z czternastu utworów na płycie).
Jego angaż w zespole odbiegał nieco od 'typowych’ koleżeńskich transferów. The Cure po prostu umieścili ogłoszenie w popularnej gazecie muzycznej Melody Maker – “znana grupa poszukuje perkusisty – żadnych metalowców.”
I rozpoczęły się przesłuchania perkusistów. Choć na początku rozeszły się pogłoski, że to Martin Gliks z The Wonder Stuff planował przejść do The Cure, ostatecznie pałeczki w zespole chwycił właśnie Jason Cooper, były perkusista My Life Story. Podobnie jak Boris, Cooper był bardzo muzykalny – zanim dołączył do zespołu, skomponował muzykę do filmu. W wywiadzie z 1996 roku Robert opowiadał w dość zabawny sposób, jak to Jason – wieloletni fan The Cure – utrzymywał swoją miłość do zespołu w tajemnicy, dopóki zespół go nie zaangażował. “Nagle zaczął grać wszystkie nasze stare piosenki. A ja sobie pomyślałem: 'Jasna cholera! Zna kawałki, których ja już nawet nie pamiętam”.
W 1995 roku muzycy zaszyli się w posiadłości Jane Seymour na kilka miesięcy.
***
Robert Smith: Pod względem wokalnym i tekstowym ta płyta jest dla mnie mordęgą. Jeśli chodzi o teksty, trudno mi przeskoczyć „Disintegration” i „Wish”. To kwestia znalezienia takiego tematu na jaki chciałoby mi się napisać piosenkę.Zdaje sobie sprawę, że to brzmi głupio, ale coś musi mnie motywować by usiąść i poświęcić trochę czasu na przelanie swoich pomysłów na papier, a potem zaśpiewanie tego w sposób przekonywający dla publiczności. W warstwie muzycznej nowy materiał jest zupełnie inny – bardzo akustyczny, bardzo naiwny – i z trudnością przychodzi mi pisanie tekstów, które byłyby komplementarne w stosunku do muzyki i nie wydawały się wydumane. Nigdy nic takiego mi się przedtem nie przytrafiło, ale to też nie jest powód do zmartwienia.
***
Wild Mood Swings ukazał się 7 maja 1996 roku i odzwierciedlał zmiany zachodzące ówcześnie nie tylko w muzyce pop, ale również w The Cure. Po raz pierwszy sprzedał się w mniejszej ilości niż poprzedni, mimo optymizmu Chrisa Parry’ego, że będzie to najlepsza płyta zespołu. Część winy zrzucono na coraz modniejszy w Wielkiej Brytanii britpop oraz na fakt, że minęły cztery lata od wydania ostatniego albumu studyjnego The Cure. Być możę przynajmniej rynek krajowy „wyrósł” już z muzyki zespołu? Wówczas jednak wydawało się, po raz pierwszy, że The Cure stał się chyba… 'niemodny’.
***
Album nie został zbyt dobrze przyjęty przez wielu fanów. Mimo wszystko Robert Smith powiedział, że ta płyta należy do pierwszej piątki jego ulubionych albumów The Cure. „Wild Mood Swings” dotarł do 12 pozycji listy Billboard w USA.
Robert Smith: Szkoda, ponieważ obrzucono go błotem, kiedy wyszedł. To jedyny raz kiedy byłem ogromnie rozczarowany. Podejrzewam, że było tak, ponieważ „The 13th” była pierwszą rzeczą The Cure, jaką usłyszeli od lat, i sądzę, że nie dali nam potem szansy.
Jednym z motywów pojawiających się na albumie jest wyśmianie stylu życia sceny klubowej lat 90. Można to szczególnie dostrzec w utworach „Club America” i „Want”.
Robert Smith: Różnica między teraz a pięć lat temu polega na tym, że dzisiaj o wiele więcej zachowuje dla siebie. Chce jednak pisać coś, co… nie jest oczywiste, coś co ma jakieś znaczenie. Nagrywając kolejne albumy, udało mi się to osiągnąć w niektórych piosenkach, ale nigdy tak konsekwentnie, jakbym sobie tego życzył. Bo zawsze nagliły nas terminy, mieliśmy zabukowane tournee i szybko musieliśmy nagrać album.
***
Robert Smith: Album traci na tym, że jest za długi. I jest niespokojny. Próbowałem pisać w różnych stylach i chciałem, żebyśmy brzmieli jak różne zespoły, prawie naśladując idee „Kiss Me”. Ponieważ straciliśmy Borisa, a Jason Cooper doszedł późno do zespołu, mieliśmy co tydzień innego perkusistę. Często nawet zapominałem imienia osoby, która grała na perkusji. Każdy album sprzedawał się lepiej niż poprzedni i nagle firma płytowa zetknęła się ze strasznym spadkiem sprzedaży i nie miała pieprzonego pojęcia, dlaczego w ogóle sprzedawaliśmy wcześniej płyty. Oni tak naprawdę nie wiedzieli co promują i dla kogo.
Robert Smith: Niezależnie od tego, co się o mnie mówi, ja sam jestem swoim najsurowszym krytykiem i zdaję sobie sprawę, iż część mojej pisaniny początkowo bywa odbierana jako banalna i naiwna. I to chyba mając na względzie staram się, by te teksty były… no może nie mądrzejsze, bo stanę się nagle mądrzejszy niż jestem – a nie jestem wcale taki mądry pod tym czy jakimkolwiek innym względem…
Zespół wyruszył w maju na światowe tournee by w listopadzie odwiedzić po raz pierwszy Polskę.