Wokalnie jest nie najlepiej. Widać, że Smith potwornie się męczy, a intensywność koncertów nie pozwala na regenerację sił i ciagnące się od Berlina zapalenie gardła będzie musiał dowieźć aż do Londynu. Choć zazwyczaj i tak nie jest zbyt rozmowny na scenie, to teraz słowa ograniczył do minimum, a właściwie do wytłumaczenia się ze swojej niedyspozycji. A po ostatnim utworze opuszczał ją z wyraźnym grymasem na twarzy. Ale od początku…
Pogoda za oknem w sobotę rano nie zachęcała do wyjścia. Deszcz i wiatr, tak wygląda typowy jak na razie, mój dzień koncertowy na tej trasie. Ale wyjazd na koncert w Belgii zaplanowalem od razu… rok temu. Sobota, blisko, łatwy dojazd. Po prostu nie wypadało tego przegapić.
Cureturystka to sposób spędzania wolnego czasu nieco zapomniany w ostatnich latach. Dlatego warto wycisnąć teraz jak najwięcej, bo już następna okazja może się nie nadarzyć. Poza tym podczas takich podróży nie tylko muzyka gra…
Przyjechaliśmy do Antwerpii na niedługo przed samym koncertem. Szybki dojazd pod halę (łączony bilet na komunikację miejską znacznie ułatwia sprawę), i już można było ustawiać się w kolejce do wejścia. Szybko i sprawnie przebadano nas na obecność wszelkiego rodzaju metali szlachetnych, a stojący tuż przy drzwiach policjant z karabinem maszynowym przypominał, że jesteśmy w sercu Unii Europejskiej. Nie pozostało nic innego, jak tylko kierować się na salę, przebijając się w oparach… walfi i czekolady.
Wieczór otworzyli The Twilight Sad. Kilka utworów, wśród których zabrakło niestety mojego ulubionego Wrong Car, potwierdziło po raz kolejny, że to chyba najlepszy support The Cure od kiedy zabierają takowy w trasę. „Mam nadzieję, że podobaliśmy się wam bardziej, niż gra naszej reprezentacji” – rzucił James Graham na koniec, jako aluzję do sromotnej przegranej Szkotów na Wembley dzień wcześniej. I można już było nerwowo przebierać nogami w oczekiwaniu na The Cure.
Rozpoczęli od Shake Dog Shake, było to trzecie kolejne otwarcie na trzecim moim koncercie tej trasy. Ulica Fascynacji już jako druga, zwiastowała, że znowu będzie to koncert wymieszany.
Na pierwszą niespodziankę wieczoru nie trzeba było długo czekać. Znakomite All I Want w krwisto-czerwonych reflektorach, jako czwarte, a potem… The Walk. Tak jak np. w Łodzi Smith potrafił zagrać The End Of The World po Charlotte Sometimes, tak i tutaj belgijskie frytki zalał belgijską czekoladą. W porządku, uwielbiam i jedno i drugie, ale mimo, że podawane gdzieniegdzie w taki właśnie sposób, ja preferuję je jednak osobno.
Dalej nastąpił niesamowity ciąg zdarzeń: Push, Inbetween Days, Sinking, Pictures Of You i tak dalej…
Od dłuższego czasu odnoszę wrażenie, że set-listy układają się niczym scenariusze do filmów Tarantino, wyrzucając w górę kartki z tytułami utworów, zespół wybiera je potem losowo. Nie wiem czy tak było i tym razem, ale los ułożył nam wszystkim utwory wspaniale uzupełniające się podczas koncertu. Duet Jupiter Crash i From The Edge Of The Deep Green Sea jest to prostu znakomity. To był moim zdaniem bezprzecznie najlepszy moment wieczoru. To samo One Hundred Years i szaleńcze Give Me It. Ten drugi, kończący główny set, zaśpiewany trochę na alibi, w totalnej orgii świateł, nagrałem na pamiatkę tego koncertu.
Pierwszy bis to It Can Never Be The Same, dedykowany dla Leonarda Cohena. Smith ograniczył się tylko do imienia, podczas krótkiej jego zapowiedzi.
Odpowiedni instrument dęty zawieszony na statywie mikrofonu zwiastuje ten właśnie utwór jeszcze przed rozpoczęciem koncertu. Burn to pieśń, która powinna się wpisać na listy koncertowe już 20 lat temu. Prawdziwy killer i to na każdym koncercie. Ten znakomity bis wieńczy A Forest. Nad tym klasykiem nie trzeba się nawet rozpisywać. Dodam, że nie był tak długi jak w Pradze, ale nie tak krótki jak w Łodzi (wiadomo o co chodzi).
Halo?
Chciałem rozmawiać z Noddy i Wielkousznym. Podobno to oni rządzą tym światem?
Niedostępni?
To w takim razie, czy mogę porozmawiać z Prezydentem Trumpem?
Ja zaczekam….
(Coooo?!?!?!?)
To oczywiście Wrong Number, który zamykał drugi bis tego wieczoru. Dalej była sama czekolada The Lovecats, Hot hot hot!!!, Friday I’m In Love – owinięta w pajęczynę i nasączona chłopięcymi łzami – niezły eliksir. Koncert w Antwerpii zamknęły podobnie jak 8 lat temu Close To Me i Why Can’t I Be You?.
Dojeżdzamy już do domu, pora konczyć. Wstaje niedziela. Pogoda tym razem zachęca już do wyjścia…
Marcin Marszałek