Łódź, Atlas Arena 20.10.2016

Chyba już noc i zaczeło padać, a wiatr wieje jakby nadchodził koniec świata. Początkowe słowa „Plainsong” trafnie oddawały klimat panujący przed Atlas Areną pewnego łódzkiego popołudnia. Kapryśna aura nie mogła być jednak przeszkodą dla gromady dusz, jakie zebrały się w tym miejscu oczekując na seans smutku, bólu i tęsknoty, ale także wspólnoty i nieskończonej miłości. The Cure ponownie zawitali do naszego kraju, po raz drugi do Łodzi, aby uczynić szary wieczór wyjątkowym.

Przed gwiazdą wieczoru wystąpił zespół The Twilight Sad z Glasgow. Ich koncert przejdzie do annałów historii przede wszystkim za sprawą wokalisty, którego sceniczna ekspresja górowała nad muzyką. Ruchy przywołujące ducha Iana Curtisa, mimika i gesty Piotra Roguckiego, a szkocki akcent twardszy niż u Fisha. Spora część widowni obstawiała, że są z Islandii. No cóż, taki to już los supportu.

Gdy wspomniane wcześniej „Plainsong” otworzyło koncert The Cure czuć było wyraźnie, w jak dobrym miejscu i dobrym momencie zebrali się wszyscy zainteresowani. Robert Smith, jako ostatni z członków zespołu, niespiesznie wyłonił się zza kulis i przywitał publiczność błogim uśmiechem. Wśród lasu wyciągniętych w jego stronę rąk, głównie z telefonami, znalazł tą potrzebną sobie iskrę, która odpaliła rakietę. Był w doskonałym jest nastroju, co znalazło wyraz w reszcie koncertu.

A ten przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Pamiętając magię królestwa lodu na Torwarze w 2008, spodziewałem się powtórki z rozrywki. Tymczasem setlista koncertowa okazała się bardzo ciepła i pogodna, z dominującą nutą takich numerów jak „Pictures of You”, „High”, “The Lovecats”, “The Walk”, „Close To Me”. The Cure postawili na dobry humor i zabawę, prawie wcale nie sięgając do swojej mrocznej kieszeni (wyjątek to “One Hundred Years” z ponurą projekcją zagłady świata).

Zespół ochoczo ciskał w nas swoje najgorętsze pociski – „Boys Don’t Cry”, „Just Like Heaven”, „Lovesong”, a także „Friday I’m In Love”. Z każdym kolejnym utworem temperatura na widowni rosła, a wraz z nią uśmiech Roberta. Roger O’Donnell zza klawiszy co chwila szczerzył zęby i kokietował zgromadzenie, ale cały show i tak skradł Simon Gallup. Nastawiony bojowo, z buńczucznie nastroszoną fryzurą, szalał z basem po całej scenie, jakby grał w Iron Maiden (vide jego podkoszulek).

Te szczegóły mają znaczenie, jako że wymiana ognia i energii pomiędzy zespołem a widownią była widoczna gołym okiem. Cudowne przyjęcie wielu nietypowych numerów – „Push”, „Never Enough”, „Wrong Number”, “The Caterpillar” – dało radość przebywania wśród pasjonatów muzyki. To do nich także skierowane były tego wieczoru rarytasy, na czele z „The Last Day of Summer” oraz „Burn”. Doskonale wypadła także „Charlotte Sometimes” oraz nowy numer “It Can Never Be the Same”.

Największa moc nastąpiła wraz z największym klasykiem zespołu, czyli „A Forest”. Przeciągany do granic możliwości, był dobrym przykładem krążenia energii pomiędzy rytmicznie klaszczącą widownią, a członkami zespołu. Mimika Simona krzyczała z wysiłku i paniki – dokąd ten utwór zmierza?!? – a Robert w twórczym szale eksplorował wytrzymałość swojej gitary. Gdy wreszcie skończyli, schodząc za kulisy, na ich twarzach malował się wyraz oniemienia. To była chwila mocy.

I na tym bynajmniej nie koniec. Bisowali trzy razy, co akurat u nich nie jest niczym nadzwyczajnym. Wielbiciele zespołu dostali też swoje ulubione przysmaki, takie jak „From the Edge of the Deep Green Sea”, „Disintegration”, i oczywiście „Lullaby”. Przez cały czas piosenkom towarzyszyły za plecami muzyków efektowne projekcje, filmy oraz transmisja ze sceny, a także rzuty oka na gorącą widownię. Robert żartował, rzucał uprzejmościami po polsku, dawał z siebie ile mógł – mimo bólu gardła.

Opuszczając Atlas Arenę miałem poczucie spełnienia. Tak to właśnie miało być – a było nawet lepiej. Nie przypuszczałem, że zespół słynący z mroku, smutku i zimna potrafi dać tak ciepły, spontaniczny show. Muzycy dobiegają 60-tki, czas w końcu mija nieubłaganie, ale wciąż potrafią zaczarować atmosferę i oszukać otaczającą nas depresyjną, niepokojącą atmosferę. Tylko muzyka potrafi dać chwile ucieczki bez ruszania się z miejsca. Oby jak najdłużej.

Jakub Oślak
Relacja ukazała się na portalu CantaraMusic.pl

Cantara Music