Do pewnego późnego wrześniowego wieczoru w moich planach na „The Cure Tour 2016” były tylko dwa koncerty – w Łodzi i Pradze. Wszystko zmienił niespodziewany mail z propozycją nie do odrzucenia – przyjaciółka mieszkająca pod Lyonem zaproponowała mi wspólny wypad na kjurowy koncert, bo jej mąż musiał zmienić plany i bilet postanowili przekazać „w dobre ręce, żeby się nie zmarnował” (Aneto i Tomku, serdeczne dzięki!).
Błyskawicznie sprawdziłam więc połączenia lotnicze i gdy okazało się, że wszystko układa się tak, bym nie miała powodu odmówić, decyzja mogła być tylko jedna – stałam się szczęśliwą oczekującą nie na dwa, a na trzy koncerty w trasie. Poza tym historia zatoczyła koło, bo właśnie z Anetą miałyśmy szczęście być na naszym pierwszym koncercie Kjurów w Budapeszcie podczas The Prayer Tour w 1989 roku. Teraz mój mały jubileusz – dwudziesty koncert The Cure – miałam świętować także z Nią, tym razem na francuskiej ziemi. Jak widać, lata płyną, ale ludzie się tak bardzo nie zmieniają…
Samotna podróż na koncert do Lyonu nie była tak wesoła jak wcześniejsza do Pragi (pozdrowienia dla całej „Kjurowej Praskiej Ekipy”), czy do Łodzi z częstochowsko-krakowską Załogą, ale za to towarzyszył mi podczas lotu niewiarygodnie piękny pomarańczowoczerwony zachód słońca, widziany tym razem z okienka samolotu, z góry nad śnieżnobiałymi chmurami. Dawno nie oglądałam czegoś tak cudownego – to było jak dotykanie słońca w niebie – po prostu czad! Tym bardziej że w słuchawkach grała mi płyta „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me”… Przy „If Only Tonight We Could Sleep” pomyślałam sobie, że chętnie usłyszałabym to wieczorem na żywo…
Po wylądowaniu zaskoczyło mnie – pomimo połowy listopada – niezwykle przyjemne ciepłe powietrze i intensywna zieleń dookoła. Pozytywne emocje popsuł dojazd z lotniska do Lyonu – niestety, wieczorna pora na francuskich drogach to korki, korki, korki… Mimo wszystko udało się dotrzeć na miejsce przed godziną rozpoczęcia koncertu, ale to, co zobaczyłyśmy przed samą Halą Tony Garniera, po prostu nas dobiło. Kilometrowe kolejki i TYLKO 2 wejścia udostępnione do wpuszczania – to był istny koszmar! Gdyby nie ten absurdalny sposób kontroli wchodzących, nie byłoby tak źle, ale Francuzi chyba wciąż boją się powtórki z zamachu w paryskiej hali Bataclan. Zresztą, sporo żołnierzy z karabinami przechadzało się w pobliżu. Karnie udałyśmy się na koniec kolejki (o dziwo, wszyscy tak robili i nikt się nie próbował wpychać z przodu). Tylko dzięki temu, że koncert Cure wystartował z kwadransem poślizgu, udało nam się w końcu znaleźć w środku w połowie drugiego utworu (niestety, na support The Twilight Sad nie było żadnych szans, czego akurat bardzo żałuję). Trochę „zasmucił” mnie usłyszany jeszcze pod halą „Plainsong” na otwarcie, bo po cichu marzyłam o „trzecim wariancie” startowym, czyli „Shake Dog Shake”. Ale w sumie wkurzałabym się jeszcze bardziej, gdyby zagrali „Shake”, gdy ja stałabym jeszcze w kolejce do wejścia. Po „Plainsong” pomyślałam sobie, że setlista będzie podobna do łódzkiej, ale – jak widać – na niespodzianki u Roberta zawsze można liczyć.
Maszyna losująca wybrała dla Lyonu kilka innych, ciekawych rozwiązań. W czasie koncertu Robert dość oszczędnie gospodarował głosem, często śpiewał trochę inaczej, spokojniej, ale na szczęście w odpowiednich momentach potrafił „pociągnąć”. Obawiałam się trochę o niego, gdy zagrali moje ulubione i wyczekiwane „Prayers For Rain”, ale w końcówce dał radę i raaaaaiin trwało wystarczająco długo… Tego wieczoru najbardziej chyba ucieszył mnie bis z setem z „Seventeen Seconds” (w pewnym momencie poczułam się troszkę jak na Reflections w Londynie) – niesamowity klimat i wielki krok w przeszłość – świetne „At Night”, „M”, „Play For Today” i „A Forest” z zakończeniem z udziałem publiki. Było też kilka innych niespodzianek – w porównaniu z Łodzią i Pragą – „Three Imaginary Boys”, „Before Three”, „Catch”, …. no i „If Only Tonight We Could Sleep”, które wymarzyłam sobie w samolocie. Spore zaskoczenie to „Let’s Go To Bed” – tego utworu zbyt często podczas tej trasy nie grali, bo jakoś uparli się na „The Walk”. Jak dla mnie, powinni grać to wymiennie. A tu jednego wieczoru przydarzyły się obydwa. Publika była dość aktywna, a przy ostatnich bisach powstali nawet ci siedzący w sektorach. Nadaktywny był, jak zwykle, Simon – wciąż fascynuje mnie, skąd czerpie tyle energii, żeby podczas każdego koncertu na trasie tak szaleć i biegać po scenie? Może pobudza go nieodłączna koszulka Iron Maiden? Pod koniec w popowych kawałkach także i Rob się rozruszał – ochoczo pląsał, „tańczył” i się wygłupiał; i dłuuugo żegnał się z publicznością. No i schodząc ze sceny, powiedział: „See you again”. Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że może to jednak jeszcze nie ostatni mój koncert. Poczułam nową nadzieję, że jeszcze kiedyś na pewno…
Może dzięki sympatycznej publiczności – wyjątkowo spodobała mi się La Halle Tony Garnier – bardzo oryginalna (zwłaszcza strop w środku) – taka trochę industrialna. Baaardzo dłuuga, wewnątrz wyglądała niczym długi wagon na starym peronie. Podobno na koncercie było około 16 tysięcy fanów. Niestety, wysyp tych wszystkich ludzi po koncercie odbywał się też tylko dwoma wyjściami (choć mnóstwo drzwi znajduje się po bokach sali), ale wtedy to już nie miało żadnego znaczenia i nikomu nie przeszkadzało, bo wszyscy byli przepełnieni pozytywnymi wibracjami po superkoncercie.
Trochę szkoda, że ustalając koncertowe setlisty, Rob i Spółka „obrazili się” na „Faith” czy „The Figurehead”, ale wiem, że Reflections i Trilogy już się kiedyś wydarzyły i to „už se nevratí”. Słyszałam też narzekania, że za dużo popu, za mało mroku. Zawsze będzie tak, że mogli zagrać coś zamiast czegoś, ale wszystkim nigdy się nie dogodzi. Nie będę więc narzekać. Cieszę się, że znów miałam szczęście uczestniczyć w tych wspaniałych koncertach, choć oczywiście emocje były nieco inne niż podczas pierwszego z nimi spotkania, czy podczas niedoścignionej berlińskiej trylogii. Cieszę się, że znów mogłam na żywo usłyszeć wiele ulubionych czy rzadziej granych utworów, cieszę się także z zupełnie nowych kawałków, które moim zdaniem są świetne. Cieszę się, że „ożywili” i dołączyli do programu „Burn”, który fantastycznie sprawdza się na koncertach. Cieszę się, że wiele utworów znów niesamowicie mnie wzruszyło, jestem wdzięczna za największe emocje wywołane przez „Charlotte Sometimes” w Łodzi. Cieszę się, że miałam szczęście usłyszeć jedno z najbardziej oryginalnych wykonań „A Forest” w Pradze.
Cieszę się, że Robert – choć jego niedyspozycja przypadła akurat na „naszą” część trasy – wciąż potrafi nas zauroczyć i oczarować swoim głosem, wciąż potrafi łączyć doły z radosną beztroską, wciąż jest rozbrajający i zawsze daje z siebie wszystko podczas występów (chociażby słynna łezka podczas IOTWCS w Londynie). Jestem im naprawdę wdzięczna, że przez tyle lat cieszą nas swoją muzyką i nie idą na łatwiznę. No bo jaka inna kapela, praktycznie bez żadnej promocji, nie wydając nowej płyty, po kilku latach przerwy robi trasę na 76 koncertów i prawie na całym świecie zapełnia bez problemu większość hal. No i średnia koncertowa to ok. 30 utworów i 3 godziny solidnego grania, a każda setlista to niespodzianka… Jak dla mnie – wielki szacun! Choć teraz Rob będzie musiał prawdopodobnie zaliczyć długoterminową kjurację po tej „morderczej” trasie.
Encore 1:
Ale The Cure to także wyjątkowi fani. Przez te wszystkie lata dzięki zespołowi, jego muzyce, koncertom udało mi się poznać wiele fantastycznych, wartościowych, wrażliwych, odjechanych czy bardziej „normalnych” osób, z którymi w większości utrzymuję kontakty do dziś. To jest ważne, bo wiadomo, że muzykę przeżywa sie o wiele silniej, mając świadomość, że inni odczuwają podobnie. Fajnie jest idąc kuluarami przed koncertem, spotykać starych znajomych, fajnie jest po koncercie wymienić z kimś wrażenia, fajnie jest posiedzieć wieczorkiem i posłuchać starych kjurowych płyt przy winku, fajnie jest zawsze móc liczyć na pomoc w przejeździe na koncert czy nocleg… Tak że Kochani – nie sposób wymienić Was wszystkich – ale dzięki, że jesteście!
Encore 2:
I jeszcze specjalne ukłony dla Marcina-Admina – że przez tyle lat „ciągniesz” tę stronę, że poświęcasz wiele czasu na jej zmiany i ciągłe udoskonalanie, że wciąż Ci się chce. Za pracę przy tworzeniu łódzkiego multicamowego koncertu (z niecierpliwością czekamy na premierę). Również za zrzuty szafy na Beachy Head, Crawley i całą resztę. No i za motywację do napisania tu kilku relacji, bo sama z siebie bym tego raczej nie zrobiła.
Encore 3:
Od Budapesztu `89 do Lyonu `16 minęło prawie 27 lat, a muzyka The Cure wciąż przyciąga i wyciąga mnie z domu. Panie Smith – Don’t let it end! – Niech to trwa wiecznie…
Olga Palka
***
Relację Olgi, z jej pierwszego koncertu The Cure, 26 maja 1989 r. możecie przeczytać tutaj…