Na Zachodzie bez zmian

Płyta nosi tytuł Wild Mood Swings. Zawiera czternaście piosenek, które trwają niecałe sześćdziesiąt minut. Czy trzeba dodać coś jeszcze? Może tylko to, że jest to pierwsza od lat czterech studyjna płyta The Cure.

Want poznałem od razu. Ten utwór po raz pierwszy ustyszałem przed rokiem w Glastonbury, wraz z osiemdziesięciotysięcznym tłumem. Ciągle mam przed oczami moment pojawienia się muzyków na scenie, ciągle słyszę pierwsze dźwięki, jakie popłynęły z głośników. To byt ten sam długi i hałaśliwy, monotonny i wgryzający się w ciało instrumentalny początek. Z przejmującym jęczeniem gitary, dudnieniem basu i podszytym niepokojem śpiewem Smitha. Najpierw szept, z każdą chwilą głośniejszy, ostrzejszy, aż do kłującego w uszy krzyku. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że taki będzie tytuł. Bytem jednak pewny, że od niego zacznie się ich nowa płyta…
Club America brzmi jednak dziwnie. Chodzi mi o śpiew Smitha, niespotykanie dotąd niski, choć jak zwykle smutny, pełen goryczy. Sama muzyka też jest jakby trochę inna. Jasne, że to wciąż jedyne, niepowtarzalne brzmienie The Cure, ale Perry Bamonte gra tu nieco ostrzej. Zupełnie jakby miał ochotę podkraść trochę gitarowego brudu któremuś z zespołów grunge’owych.

Utwór trzeci to This Is A Lie. I z miejsca staje się tym najpiękniejszym. Bo wiadomo już, że nie może być póżniej ani ładniejszej melodii, ani subtelniejszej aranżacji. Ani też mądrzejszego tekstu. „Dzień po dniu odgrywam, swoje życie. Choć cokolwiek zmieszani, udajemy, że wiemy, jaki będzie koniec.” Do tego jakby katarynkowy akompaniament. I smyczkowe tło, pewnie z jednego z tych elektronicznych pudełek, które już z całą bezwzględnością zastępują prawdziwe skrzypce, prawdziwą wiolonczelę, a nawet całą orkiestrę.
Choć w następnym nagraniu na płycie, The 13th, są jak najprawdziwsze trąbki. Tworzą ten szczególny, rozleniwiający „barowo-plażowy” nastrój. Utwór kolejny to rzecz typowa dla „akustycznego” The Cure. Gdzie nieco oniryczne gitarowe granie co i raz zagłuszają rozmaite dzwonki, kołatki i cała masa podobnych im drobiazgów.

Mint Car tylko trochę zmienia nastrój. Bo jest odrobinę żywszy i bardziej chwytliwy. Brzmi bardziej radośnie. Tak naprawdę nowe rzeczy bardzo różnią się od tego, co robiliśmy do tej pory – mówił już niemal rok temu Robert Smith. Są bardzo akustyczne i bardzo naiwne… Rzeczywiście, choć trudno mysleć mi w ten sposób o bardzo ładnym Jupiter Crash. Proste, niewydumane – zgoda. Ale żeby zaraz naiwne… Co dalej?

Dalej jest piosenka Round & Round & Round – jedna z tych kilku trochę zwariowanych kompozycji The Cure. Żywa, z nieco pokręconym rytmem. Z wtrąconym w środku solem banjo.
W Gone! jest fajny „klawesynowy” motyw, od czasu do czasu burzący tad akompaniamentu, jest też zadziwiające, choć szkoda, że tak krótkie, solo trąbki. Jest coś jeszcze, ale sami sobie tego posłuchajcie…
W Numb jest smętnie, jest ponuro. A dziwne skrzypcowe solo wprowadza jeszcze tylko tajemniczą aurę.

W Return jest wiele hałasu: bo i dęte, i klawisze i… naiwne solo gitary. Trap wydaje być się najostrzejszym numerem płyty, a Treasure – co obiecuje już tytuł – okazuje się największym tu obok This Is A Lie, skarbem. Jeszcze tylko Bare i Wild Mood Swings dociera do niechybnego końca. Końca bardzo melancholij-nego. Końca, który nie pozwała nawet myśleć o tym, że miało być mniej posępnie i nie tak smutno jak kiedyś. Ale niby dlaczego miałoby być inaczej? Nie ma przecież ku temu żadnego wytłumaczalnego powodu…

Grzesiek Kszczotek

Tekst pochodzi z miesięcznika Tylko Rock, 1996 r.
Podziękowania dla Sławka za udostępnienie materiałów.