To, co mnie zafascynowało, było na drugiej stronie kasety

KRZYSZTOF PAŚNIEWSKI, torunianin, pełnomocnik Związku Producentów Audio-Video, mówi o The Cure

Kiedy zaczęła się pańska pasja do zespołu The Cure?
Początki fascynacji to zima 1987 roku. Wtedy zacząłem interesować się muzyką alternatywną. Mając naście lat, nie rozpoznawałem gatunków i nie wiedziałem na przykład co jest gotykiem, a co punk rockiem. Od mojego starszego o rok kolegi i jednocześnie sąsiada z klatki o ksywce Bolek, który już zaliczał swoje pierwsze Jarociny, pożyczyłem kasetę z utworami Rejestracji. Oczywiście, spodobała mi się, ale na drugiej nieopisanej stronie kasety znajdowała się muzyka, która w jednej chwili mnie zauroczyła. Nie znałem zespołu, który był tam nagrany i nie wiedziałem, że to The Cure. Ale już wtedy kojarzyłem tę nazwę i bardzo chciałem poznać twórczość grupy. Kiedy oddawałem kasetę koledze, spytałem go o ten nieznany zespół i mocno zdziwiłem się, dowiedziawszy się, że to właśnie The Cure, bo miałem mylne przekonanie, że powinien brzmieć co najmniej jak Sex Pistols!

Jaka to była płyta?
„The Head on the Door”, więc nie jakaś klasyczna płyta z trylogii wydanej w latach 1980-1982, ale album bardziej popowy z 1985 roku. Do dzisiaj czuję do niej wielki sentyment. Nie należy ona do ścisłej czołówki moich ulubionych płyt zespołu, ale niektóre utwory, jak „The Blood”, ”Kyoto Song” czy „Sinking” nadal bardzo sobie cenię. Momentalnie zafascynował mnie klimat tego zespołu i od tej chwili zacząłem gwałtownie rozpytywać znajomych o inne nagrania.

W latach 80. sporo osób tego słuchało.
W tamtych czasach zespół budził szacunek u ludzi mających bardzo różne i skrajne zapatrywania muzyczne, a według mnie wtedy fani muzyki byli bardzo podzieleni i raczej słuchali tylko swojego ulubionego gatunku. W The Cure podobało mi się od początku to, że lider i wokalista Robert Smith nie pozwalał sterować swoją karierą muzyczną i ingerować w proces powstawania płyt, poczynając od sposobu nagrywania, poprzez dobór piosenek i ich kolejność, a kończąc na projektach okładek. Inna sprawa, że mam duży szacunek do zespołów, które istnieją nieprzerwanie od lat. Zmieniają składy, ale trwają na posterunku i nie odcinają kuponów. Od wielu lat każdy koncert The Cure to zazwyczaj prawie trzygodzinna uczta muzyczna, jak na przykład zeszłoroczny występ w Atlas Arenie w Łodzi przy komplecie publiczności.

Co Pana najbardziej przyciąga do muzyki The Cure?
O ile przekonują mnie w twórczości kapeli jej niezależność i sama muzyka, to nie do końca do mnie przemawia tematyka utworów. Wolę twórczość zaangażowaną, w której pisze się wprost o pewnych wartościach. Natomiast problematyka rozterek miłosnych czy zawirowań w relacjach damsko-męskich do mnie tak nie trafia, a jest ona poruszana w większości utworów The Cure. Jako głęboko wierzący, z szacunkiem traktuję płytę „Faith” z 1981 roku. Doceniam młodzieńcze rozważania Smitha na temat wiary, mimo że efekt tych poszukiwań Boga jest zerowy. Jednak z drugiej strony ostatni z tych pesymistycznych tekstów kończy się słowami: „nie ma nic poza wiarą”. Smith pisząc te teksty, o czym wspominał w wywiadach, zazdrościł wierzącym łaski wiary.

Myśli Pan, że jest szansa na kolejny album grupy?
Oczywiście, że tak! Wierzę, że muzycy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. W latach 80. prawie każda ich płyta była doskonała. Oprócz wspomnianej mrocznej trylogii uwielbiam też albumy „Disintegration”, „Kiss Me Kiss Me Kiss Me” i „The Top”. Po 1992 roku grupa nagrywa płyty rzadziej i z gorszym rezultatem. Mimo to lubię wydany w 1996 roku album „Wild Mood Swings”, do którego chętnie wracam, chociaż początkowo byłem nim bardzo rozczarowany. Myślę, że zespół, który wydał trzynaście różnorodnych studyjnych płyt, jest artystycznie spełniony. Ale nam fanom nigdy dość.

Jak wygląda Pana kolekcja nagrań The Cure?
Pierwsze lata słuchania The Cure wiązały się u mnie z wymianą kaset i z tropieniem jeszcze lepszej wersji nagrania. Wraz z internetem pojawiła się możliwość łatwej i szybkiej wymiany nagrań koncertowych. Fascynujące stało się posłuchanie kolejnego koncertu i kolejnych wersji różnych utworów. Oprócz tego, jako oddany fan, chciałem zdobywać wszystkie wersje kawałków. Gdy dekadę temu ukazały się wznowienia płyt The Cure z bonusowymi krążkami, zaciekawiły mnie te wszystkie dodatki: inne wersje znanych utworów czy rzeczy nieznane mi do tej pory. Interesuje mnie przede wszystkim muzyczna archeologia, stąd pomysł na stronę internetową, która pozwoliła mi uporządkować kolekcję nagrań. Nie słucham już tak często oficjalnych płyt i nie zastanawiam się nad interpretacją tekstów, ale grzebię w przeszłości, bo ciekawi mnie, jak ewoluowały te utwory. Weźmy „The Snakepit” wydany na płycie „Kiss Me Kiss Me Kiss Me” w 1987 roku. Okazuje się, że jego fragmenty były grane już na próbach w 1983 roku. Nigdy jednak nie wydaję pieniędzy na kolejne wersje płyt różniące się odcieniem okładki lub krążka czy krajem pochodzenia wydawnictwa. Pomyślałem wiele lat temu, że świat moich wartości powinien mieć właściwą hierarchię: na pierwszych miejscach modlitwa, rodzina, praca, a na dalszych, w wolnej chwili, hobby, na przykład The Cure.

 

Rozmawiał Michał Żarski
Wywiad ukazał się w gazecie Nowości – Dziennik Toruński, 26 maja 2017.

Krzysztof Paśniewski (Old Seniorhand) prowadzi stronę internetową ze swoją kolekcją nagrań The Cure: www.mralphabetsays.one.pl