(Artykuł z 1992 r.) Fenomenem ostatnich lat jest rosnąca błyskawicznie popularność tak zwanych tribute bands. Są to zespoły, które specjalizują się w wykonywaniu utworów jakiejś gwiazdy rocka – żyjącej lub nieżyjącej. Mało tego, członkowie tych dziwnych formacji dobierani są według podobieństwa fizycznego do oryginału, dokładnie tak samo się charakteryzują, identycznie ubierają.
Tribute bands – choć można znaleźć je wszędzie – pozostają specjalnością Australii. Wiadomo, daleko tam i nieczęsto po drodze wielkim gwiazdom. Pojawiają się w Australii od wielkiego dzwonu albo wcale (bo już ich na przykład nie ma), a zapotrzebowanie jest ogromne. No i proszę, interes kwitnie. Są tam The Australian Doors, The Beatniks, The Rolling Clones, The Zep Boys, Elton Jack, The Rock Lobsters (chodzi o The B-52’s), ABCD (wiadomo – AC/DC), The U2 Experience i UB42. W ciągu ostatnich miesięcy furorę w Europie zrobili Bjorn Again – doskonała imitacja Abby: The Australian Doors podczas swej pierwszej wyprawy na Wyspy Brytyjskie byli entuzjastycznie przyjmowani w salach obliczonych na 35 tysięcy widzów.
Dziś możemy już mówić o pewnym ogólnoświatowym fenomenie, na którego zaistnienie miała olbrzymi wpływ obecna recesja. Ale to już temat na całkiem inne opowiadanie. A co to ma wspólnego z The Cure? Ano, nie zabrakło w Australii odpowiedników Roberta Smitha i kolegów. Przybrali oni nazwę The Lovecats i ich repertuar składa się w przeważającej mierze z utworów The Cure z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych. Podobno wykonują go bardzo kompetentnie. The Lovecats zainaugurowali swoją działalność w 1990 roku. Przedtem nazywali się Prestige Fix i nikt się nimi specjalnie nie interesował. Dzisiaj są jednym z najbardziej wziętych tribute bands w klubach Australii. Przede wszystkim dlatego, że oryginalny The Cure raczył odwiedzić tamte okolice dopiero w 1992 roku – aż po ośmioletniej nieobecności. Przyczyną tak długiej przerwy był potęgujący się strach Roberta przed podróżami samolotem. Ameryka to co innego. Atlantyk można przebyć stosunkowo szybko i komfortowo na pokładzie QE2 – tak jak podczas ostatniej trasy.
Jakby jednak The Lovecats nie byli lubiani, to jednak nigdy nie zastąpią oni The Cure. Pod petycją wystosowaną do Roberta podpisało się aż 38 tysięcy fanów. Takiej ilości potencjalnych widzów i nabywców płyt nie można było zlekceważyć. Robert wypił więc pięć dużych brandy i wsiadł do nienawistnego Boeinga 747. Naturalnie, zdawał sobie sprawę z istnienia The Lovecats. Gdy jednak znalazt się na ich terrytorium, nie uniknął pytania dziennikarzy, co sądzi na ich temat: Kiedy zaczynaliśmy, graliśmy cudze utwory. Nie wydaje mi się, abyśmy brzmieli jak zespoły, które naśladowaliśmy, ale staraliśmy się. To dziwne zjawisko (The Lovecats – przyp. jerz); .sądzę, że nieco ekstremalne, lecz również na swój sposób zabawne – w cokolwiek kabaretowy sposób. Nie jestem mimo to pewien, jak się do tego ustosunkować. Nie wiem, jak dalece są oni poważni. Byłoby straszne, gdyby byli od nas lepsi. Przypuszczam, że jeśli chodzi im o zarobienie wystarczająco dużo pieniędzy, by robić coś innego -to jest to tego warte. Ale musi być przygnębiające udawanie, że jest się kimś innym.
Jerzy Rzewuski
Tekst ukazał się w miesięczniku Tylko Rock, 1992 r.