Cztery lata przerwy między kolejnymi albumami to dla The Cure standard. Ale żeby pracować nad płytą dwa i pół roku, a premierę przesuwać z roku 2006 na październik 2008 to swoisty rekord. 4:13 Dream jest już na rynku, możemy słuchać do woli, ale wciąż wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi.
The Cure to zespół zagadek. Przed premierą albumu gra transmitowany na cały świat koncert obejmujący cały premierowy materiał, ale nie robi oficjalnej sesji zdjęciowej. Płytę promuje czterema wychodzącymi co miesiąc singlami, a nie chce udzielać wywiadów. Przy okazji wydania 4:13 Dream Robert Smith pojawił się w prasie tylko raz, 1 listopada w wywiadzie na wyłączność dla „New Musical Express”. Nie ujawnił w nim, co działo się z albumem przez ostatnie sześć miesięcy, a o jego zawartości powiedział raptem parę zdań. Nam udało się prześledzić rozwój wypadków z ostatnich lat i ustalić wszystkie przeszkody, jakie stanęły zespołowi na drodze: praca nad DVD, koncerty, walka z wytwórnią Geffen. A przede wszystkim coś, co wcale-nie-było-blokada-twórczą.
5. członek zespołu
Należałoby zapewne wskazać inny moment, który dałoby się uznac za początek historii nowego albumu The Cure. My wybierzemy jednak maj 2005 roku, kiedy to otworzyl się nowy rozdział w karierze grupy. Wtedy opuścili ją klawiszowiec Roger O’Donnell i gitarzysta/klawiszowiec Perry Bamonte – ten pierwszy po osiemnastu (z pięcioletnią przerwą), ten drugi po piętnastu latach wspólnego grania. Choć „opuścili” – to w tym przypadku eufemizm – Robert po prostu wykluczył ich z zespołu, oznajmiając, że skład będzie trzyosobowy. Gdy jesteś piątym, członkiem, naprawę nie masz nic do gadania – skarżył się O’ Donnell „Billboardowi”. To przykre, gdy po prawie dwudziestu latach współpracy spotyka cię coś takiego. Choć tak naprawdę nie mogłem oczekiwać ani więcej, ani mniej. Znaczenie tych słów trochę rozjaśnił sam Smith na początku 2007 w rozmowie z amerykańskim pismem „Metro”: To ja jestem motorem tego zespołu i nie jestem zbyt dobry w godzeniu się na kompromisy w ssprawach muzyki. Uważam za absurdalne musieć robić coś, czego nie chcę robić. Inni mają tylko jeden sposób na to, aby się sprzeciwić – odejść.
To właśnie stało się z Rogerem i Perrym. Trzyosobowy skład nie przetrwał jednak długo. Nieprawdziwe okazały się co prawda pogłoski, że do grupy dołączy Steven Severin, stary znajomy Roberta z Siouxsie And The Banshees, ale czy mogło być niespodzianką, że w czerwcu do The Cure po raz (uwaga!) trzeci od lat siedemdziesiątych dołączył Porl Thompson? Chyba nie mogło. Już od dawna Porl jest mężem mojej młodszej siostry, a więc częścią mojej rodziny – opowiadał później Smith. A ponieważ naasze muzyczne dążenia znowu zaczęły się pokrywać wrócił do zespołu. To fenomenalny gitarzysta, nowa płyta naprawdę pokazuje, co potrafi. Kolejna przygoda Porla z The Cure rozpoczęła się 2 lipca w Paryżu, gdzie zespół zagrał w ramach Live 8.
Reszta wakacji upłynęła muzykom na dalszych występach podczas europejskich festiwali. Po. wakacjach zaangażowali się w akcję Amnesty International na rzecz ofiar wojny domowej w Darfurze. Na wydanym na początku 2006 albumie Make Some Noise z utworami Johna Lennona zamieścili przeróbkę utworu Love. Ostatnim przystankiem nie związanym z albumem był występ na rzecz organizacji walczącej z rakiem, Teenage Cancer Trust, który odbył się 1 kwietnia w londyńskim Royal Albert Hall. Był to ich jedyny koncert w tym roku. Do końca 2006 grupa miała się zajmować pracą nad nową płytą. Tak się jednak nie stało.
33 piosenki
Nowy album zaczeliśmy robić zeszłego lata – wspominał Robert w marcu 2007 w „RAG Magazine”. Tuż przed wejściem do studia zagraliśmy ten jeden konceri w kwietniu, by się ludziom przypomnieć. Cel był szczytny, a przy tym kazda okazja do występu w Royal Albert Hall jest dobra. Ale potem już zaczęliśmy nagrania, które trwały z przerwami w zasadzie całe lato. Skończyliśmy z trzydziestoma trzema piosenkami gdzieś tak w sierpniu.
Szybko, prawda? ” Tym bardziej, że praca nad nowym materiałem, która odbywała się w studiu Parkgate w East Sussex, przeplatała się z przygotowaniem reedycji starych albumów. Musiałem słuchać wswystkich tych starych taśm, szukać dodatków, przygotowywać książeczki. To zabiera sporo czasu. – opowiadał Robert. Z dwudyskowymi edycjami The Top, The Head On The Door i Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me wyrobił się do sierpnia. Wokalista w tamtym okresie rozpoczal też pracę nad biografią The Cure…
Nie ukończył jednak ani biografii, ani płyty. W pewnym momencie pojawili się ludzie, którzy organizowali nam ubiegłoroczne występy na festiwalach — relacjonował. Pokazali mi, co im się udało zarejestrować, puścili nagrania z konceneów. Pomyslałem czemu nie, spróbujemy zrobić DVD na Święta. Ale sprawa była poważniejsza niż sądził, i niemal do samej premiery był zapracowany po łokcie. Myśłałem, że załatwimy to w parę tygodni, ale się nie wyrobiliśmy. Przez dwa miesiące zajmowałem się w zasadzie wyłącznie tym. DVD Festival 2005 udało się wydać pod koniec listopada 2006. Tymczasem reszta zespołu czekała, aż wokalista zamieni robocze partie wokalne na właściwe.
Święta przyszły i odeszły a my jesteśmy znowu w studiu — to dalej wypowiedź z marca 2007. Kończę wokale i miksy, co powinno bylo nastąpić już w październiku. Wszystko się przeciągnęło bodajże trzeci raz i firma zrezygnowała już z podawania daty premiery. Czekają, aż im powiem: „OK, robota skończona” i wtedy ją wyznaczą. Ale zarówno wytwórnię jak i fanów miał jeszcze niejednokrotnie przyprawić o ból głowy. Nie tylko w kwestii daty premiery, ale i kształtu nowego materiału.
4 single
Dalsze wydarzenia nic są już tak dokładnie zrelacjonowane przez Roberta, w pewnym momencie przestał bowiem udzielać obszernych wywiadów. Rychły koniec prac ogłaszał już w czerwcu, kiedy zespół odbywał trasę po antypodach i Azji (występując w Japonii po raz pierwszy od 1984 roku). W lipcu wyszło na jaw, że problemy robi Geffen, któremu nie podoba się plan wydawnictwa dwupłytowego. Obecnie jest prawie niemożliwe, aby wydać album dwupłytowy – żalił się Robert Smith. Naiwnie wierzyłem, że moja nieugięta postawa artystyczna odsunie na bok wątpliwości, lecz świat ugania się za sukcesem komercyjnym. Ja dobrze się czuję pracując nad tą płytą i chcę być z niej dumny. W aspekcie komercyjnym mnie ona nie interesuje.
Płyta miała się ukazać w październiku, ale wkrótce okazało się, ze możliwy termin premiery to dopiero wiosna 2008. Zeby to osiągnąć, zespół odwołał większość planowanych na jesień koncertów w Ameryce. Nawet to jednak nie pomogło. Pierwsza połowa 2008 minęła muzykom na koncertowaniu (w tym dwukrotnie w Polsce – 18 i 19 lutego W Warszawie i Katowicach). A 1 maja zespół zamiast płyty wydał oświadczenie. Można było w nim przeczytać, że album ukaże się 13 września, a jego premiera zostanie poprzedzona czterema singlami, wydawanymi 13 dnia każdego kolejnego miesiąca. Albumowe utwory The Only One, Freakshow, Sleep When I’m Dead oraz The Perfect Boy miały być uzupełnione niealbumowymi stronami B. Miły prezent dla fanów, którzy chyba już stracili nadzieję na wydawnictwo dwupłytowe, został wywalczony z wytwórnią siłą. Ponieważ to już trzynasty album, pomyślałem, że oswoimy słuchaczy z tą liczbą – opowiadał Smith w rozmowie z MTV. A kiedy przedstawiłem tę koncepcję naszej kochanej wytwórni, usłyszałem: „Nie możesz tego zrobić, to absurdalne!” Na szczęście pewna osoba z MTV – naprawdę gruba ryba – przyslala mi mail, w którym napisała, że pomysł jest świetny. Wtedy zmienili zdanie.
Ostatecznie jednak 13 września nie ukazała się płyta, tylko EP, na którą trafiły remiksy dotychczas wydanych singli, przygotowane przez takie osoby, jak Gerard Way z My Chemical Romance czy Tece Wentz i Patrick Stump z Fall Out Boy. Pod koniec sierpnia podano za to wreszcie tytuł albumu – 4:13 Dream.
28 października
Numer „4:13″ nie doczekał się na razie oficjalnej interpretacji. Fani uważają, że czwórka to liczba lat, które dzieliły wydawanie albumów grupy od czasów Wish. No, a trzynaście to zapewne numer kolejny longplaya. Albo, liczba piosenek. Można by jeszcze dodać trzydziestkę — bo tyle lat minęło od wydania Killking An Arab, czyli singlowego debiutu The Cure… D0 sklepów album trafił 28 października. Zaś dwa tygodnie wcześniej zespól zdecydował się na oryginalny manewr promocyjny; zagrał w Rzymie specjalny koncert dla 75 tysięcy widzów, transmitowany przez MTV, w pierwszej części prezentując materiał z płyty w całości.
Chcemy zrobić coś dla spełnienia własnych ambicji— tłumaczył Smith uroczej reporterce włoskiego MTV. To kompletnie niewłaściwa motywacja, ale przynajmniej zapamiętamy ten wieczór. Wyjawił także dalsze plany zespołu. Nagraliśmy tak naprawdę album dwupłylowy, na którym dzieje się strasznie dużo. I pierwsza płyta, która wychodzi teraz, jest moim podsumowaniem wszystkiego, co The Cure osiągnęło przez 30 lat działalności. Tak naprawdę jest całkiem przystępna, piosenkowa. Ale też, prawdopodobnie nie tak emocjonalna, jak kolejna, która pokaże naprawdę mroczną stronę The Cure. Czyli jednak dwa dyski? Geffen się zgodzi? Ponoć Smith chciałby, aby firma zrobiła mu taki prezent na pięćdziesiąte urodziny -21 kwietnia 2009.
13. album
Muzycznie trzynasty album The Cure był w zasadzie gotowy już ponad dwa lata temu. W mniejszym, czteroosobowym składzie zdecydowali się na metodę pracy, której nie stosowali od wydanego w 1982 Pornography.
Chciałem, żeby zespól nagrał te utwory na żywo, abym mógł później dopisać do nich słowa – co okazało się niełatwe – mówił Smith „East Bay Express” jeszcze w ubiegłym roku. Ale za to nie ma tam żadnych nakładek, po prostu czterech muzyków grających razem. W niektórych numerach pojawia się czasem coś, co można by uznać za błąd, ale brzmią tak dobrze, że poskromiłem pokusę robienia poprawek. Po raz pierwszy od dwudziestu lat w składzie nie ma też klawiszowca… Bo nie ma takiej potrzeby, odkąd Porl gra z nami znowu na gitarze – ripostuje Robert. On potrafi wyczarować dowolne dźwięki, a do tego wnosi do naszego brzmienia intensywność, która nadaje nam znowu rockowe ostrze.
Smith zresztą sam gra na klawiszach na tyle dobrze, aby wrzucić fortepian czy jakiś hałas tu czy tam. Dlaczego jednak album, który został nagrany niemal w całości dwa lata temu tak długo czekał na premierę? Robert Smith ma jedno usprawiedliwienie: intensywne dopracowywanie słów.
Każdy z czterech ostatnich albumów był opóźniony z powodu moich tekstów – mówi. Bo jeśli chodzi o samą muzykę, to sądzę, że moglibyśmy nagrywać sto utworów rocznie -gdybyśmy się postarali. I wyjaśnia, na czym polega jego walka ze słowem: Od kiedy wydaliśmy ostatni album, co nastąpiło w połowie 2004, zapełniłem tekstami sam nie wiem ile stron, całe pudło. Piszę je ot tak, po prostu zapisuję myśli. Nigdy nie powiedziałem sobie: teraz tworzę tekst. ma mi coś wyjść – bo wtedy nie wyszło by nic. Często gdy czytam to, co napisałem wcześniej, stwierdzam, że to śmieci i wyrzucam. Ale gdy piszę, nie zakładam, że musi to być dobre. – to pozwala mi się wyzwolić. Kiedy nadszedł właściwy moment, zacząłem grzebać w moim tekstowym pudle, by spróbować dopasować słowa do muzyki. Czasem było to łatwe, czasem niezbyt, tym bardziej, że tyle czasu minęło od ich napisania. Ale mam już na koncie około trzystu piosenek i trudnoo mi być szczerze podekscytowanym tym, co mam do powiedzmia. Nie widze powodu aby stworzyć teksty, tylko po to, żeby płyta mogła się ukazać. Gdy miałem 20 lat sprawa wyglądała inaczej, ale teraz nagrywam trzynastą plytę i na prawdę nie muszę się śpieszyć.
Smith złości się jednak, gdy ktoś pyta go o blokadę twórczą. Nie rozumiem tej idei – odpowiada niezmiennie. Jesli nie traktujesz tworzenia jako pracy, nie może zaistnieć u ciebie coś takiego jak blokada twórcza, bo po prstu piszesz, jak masz coś do powiedzenia.
list z 1987
. . Jak przyznaje Smith, 4.13 Dream to rzecz różnorodna. Bardziej piosenkowa niż niejedno dzieło The Cure. Przysłużył się temu powrót Porla, który wniósł klimat, jaki panował w grupie w czasach Kiss Kiss Me, Kiss Me czy Wish. Spore znaczenie miał też zespolowy sposób pracy nad muzyką. Dlatego trafiają się tu radosne i popowe This. Here And Now. With You, The HungryvGhost czy The Only One, w którym słowo „miłośc” pada aż dwadzieścia trzy razy. Jest funkujący, zwariowany Freakshow, jest Underneath The Stars, klasyczna cure’owa ballada na otwarcie. Do schematu wesołej piosenki mógłby pasować zapewne The Reasons Why, gdyby nie to, że słowa oparte są na… liscie samobójcy, który Smith otrzymał w roku 1987. Znałem (czlowieka, który mi go wysłał — mówi artysta. Naprawdę popełnił samobójstwo. Byl w moim wieku.
Uwielbiam sposób, w jaki prowadzimy słuchacza pierwszymi pięcioma piosenkami — emocjonuje się Robert w rozmowie z „New Musical Express”. Na początku wydaje się bowiem: no tak, wszystko jasne, sześciominutowe smuty. A tu nagle wskakujemy w klasyczny, popowe Cure, czyli „The Only One”. W kolejnym utworze pojawia się temat samobójstwa. A potem jest „Freakshow”, który moim zdaniem jest najdziwniejszym utworem na albumie. I wreszcie przechodzimv do „Sirensong”, akustycznego walczyka z gitarą slide. Po takich pięciu utworach nie masz pojęcia, co zdarzy się dalej.
A dalej jest chociażby wielkiej urody Sieep When I’m Dead — piosenka z 1985 roku, pierwotnie planowana na album The Head On The Door, a także naprawdę dramatyczny, nomen omen wykrzyczany Scream. Podsumowanie trzydziestu lat kariery? Jakby się zgadzało.
30 lat
Trzydziesci lat to szmat czasu. Przez ten czas The Cure zdazyli osiagnac szczyty artyzmu (Pornography), ale tez zafundować sobie artystyczne porażki (The Top), zdobyć listy przebojów i albumami (Disintegration) i przebojowymi singlami (era Wish). I przetrwac w dobrej formie. Rozmawiając w maju z wysłannikiem radia WCYY Robert wymienił trzy podpory stabilnego sukcesu. Po pierwsze: wierność sobie. Zawsze podobała mi się idea robienia rzeczy po swojemu i ponoszenia konsekwencji wlasnych błędów ale tez rozumienia co robimy właściwie – analizował. Nasi fani doceniali to, ze cokolwiek robimy, robimy to ze swoich własnych powodów. Czasem nie podobalo im się to, co od nas dostali, ale czuli, daliśmy im to z serca. Po drugie: szczerość wobec samego siebie. Od poczatku uwazalem, ze slowa, które śpierzam, musa mieć dla mnie znaczenie. I tylko dzięki temu moga nabrac znaczenia dla innych. Po trzecie zaś bezpośredni kontakt z fanami. Mielismy to szczescie, ze na poczatku naszej kariery wyniosla nas fala punkowa. Zbudowalismy podstawy popularności przez lata, powoli, ale jednak docierajac w kazde miejsce na ziemi. To dało nam duzo solidniejsze podstawy niz, które wspólczesnie osiaga się dzięki Internetowi.
Wydaje się więc, że mozolnie budowana kariera The Cure nie zbliża się jeszcze do końca. Bo przecież teraz będziemy czekac na drugą połowę albumu, prawda? Robert mówi, ze nie zdziwi go, jeżeli zespól doczeka swoich czterdziestych urodzin. Ale przyznaje też, że jest świadomy faktu, iż nie młodnieje i kiedyś czeka go emerytura – choć wcale niekoniecznie muzyczna. Osobiscie czuję się zakłopołany, gdy widzę prawdziwych staruszków prezentujacych na scenie współczesną muzykę mówił w zeszłym roku. Ja sam nie osiagnalem na prawde zaawansowanego wieku, ale zdaję sobie sprawę, ze czas biegnie nieubłaganie. Kiedy nie będę w stanie stać i spiewać trzy godziny ciagiem, prawdopodobnie będzie to dobry moment by zacząć twolzyć muzyke filmowa. Moze czekajmy jeszcze chociaz do tych czterdziestych urodzin?
JORDAN BABULA
Artykuł ukazał się w miesięczniku Teraz Rock
Podziękowania dla Sławka za nadesłane materiały.