Płytą Boodflowers Robert Smith zwraca się ku starszym dokonaniom swego zespołu. Utwory, które się tu znalazły, przypominają zawartość Disintegration. Na materiał składaja się w wiekszości bardzo rozbudowane kompozycje o głębokim przestrzennym brzmieniu. Jednostajne tempo wprowadza dodatkowo typowy dla wcześniejszych nagrań The Cure, spokojny, ale jakże niepokojący klimat.
Nagranie albumu zajęło grupie ponad dwa lata. Jej członkowie postanowili trochę poeksperymentować z brzmieniem i nowinkami technicznyrni (nagrywarki i edytory komputerowe), pomocnymi przy zgrywaniu całości. Poświęcili się też graniu koncertów, co zadecydowało o dalszych opóźnieniach w wydaniu materiału. W zamian za długie oczekiwanie otrzymaliśmy płytę przemyślaną, doskonale zrealizowaną i co tu dużo mówić, bardzo udaną. Przyznam się, że w ostatnich dokonaniach The Cure (szczególnie na Wild Mood Swings zauważyłem brak świeżych pomysłów. Z tym większym niedowierzaniem spojrzałem na Boodflowers po jego pierwszym przesłuchaniu. Po kilku kolejnych razach zostałem przysłowiowo rzucony na łopatki.
Otwierający Out Of This World to piękna kompozycja, z charakterystycznym dla Smitha śpiewem jakby od niechcenia, pływającymi dźwiękami gitary i klawiszy. W Watching Me Fall mamy rozbudowane brzmienia gitar , które wprowadzaja tę magiczną przestrzeń, potęgowaną jeszcze przez wyjątkowo posępny śpiew i smutny tekst. W Where The Birds Always Sing robi się jakby pogodniej chociaż słowa o bezskutecznym poszukiwaniu idealnego miejsca na ziemi nie narastają pozytywnie.
Perełką jest niewątpliwie kompozycja The Last Day Of Summer. Jest też dowodem, że piękno w muzyce odnaleźć można w utworach pełnych smutku. Niewiarę w siebie , w to co było i co jeszcze będzie, doskonale wyraża tytułowy Ostatni Dzień Lata , który w dodatku nigdy nie był tak chłodny. Nieopisany nastrój panuje też w kompozycji The Laudest Sound.
Kulminacją całego materiału jest numer tytułowy, który z pewnością będzie sztandarowa pozycja z tego albumu na trasach koncertowych The Cure. To mroczna ballada, trochę w stylu Nicka Cave’a, a przywodząca też na myśl Joy Division.
Marek Sawicki
Recenzja ukazała się w miesięczniku Tylko Rock, w kwietniu 2000 r.
Podziękowania dla Sławka za udostępnienie materiałów