Założę się, że wielu z Was nazwisko Matthieu Hartley niewiele mówi. Do nich więc kieruję te wyjaśnienia: pan ten grał w The Cure na klawiszach – dołączył do grupy pod koniec 1979 r., nagrał wraz z nią album „17 Seconds”, a następnie wyruszyli wspólnie na trasę koncertową. Krótko po jej zakończeniu Hartley opuścił zespół. I wierzcie lub nie, podczas mojego tegorocznego pobytu w Wielkiej Brytanii, osobiście poznałem Matthieu Hartleya. Ale zacznę od początku…
Otóż kobieta, u której mieszkałem w Brighton, miała w domu sporo winyli ze świetną muzyką. W czasie przeszukiwania jej zbiorów natrafiłem na zbiór singli „Standing On A Beach” i włączyłem go czym prędzej. Kiedy Helen – bo tak nazywała się właścicielka płyt i domu – usłyszała dźwięki „Boys Don’t Cry”, wdaliśmy się w rozmowę o The Cure. I co się okazało? Ano to, że życiowym partnerem jej przyjaciółki jest nikt inny jak sam Matthieu Hartley, muzyk, który ponad dwadzieścia lat temu nagrał z The Cure jedną płytę, po czym odszedł. Mało tego, Hartley mieszka jakieś 15 minut piechotą od jej domu! Helen poznała go na jakiejś imprezie kilka miesięcy temu. A ponieważ to chłop jej przyjaciółki, miała jego numer telefonu. Zaproponowała mi, że zadzwoni do niego i umówi nas na piwo w pubie. Wiedziała, że bardzo mi na tym zależy i dzięki jej uprzejmości Matthieu bez oporów zgodził się na spotkanie! Umówiła nas na 18:00 dnia następnego w pubie „Eclipse” – jak się później dowiedziałem, Matthieu jest jego stałym bywalcem. Anyway, na spotkanie poszła ze mną Helen, bo bała się, że nie rozpoznam faceta i nic z tego nie wyjdzie. Teraz myślę, że na pewno bym go rozpoznał.
Choć przyszliśmy prawie 30 minut przed czasem, już na nas czekał. Moim oczom ukazał się bardzo wysoki (ok. 190 cm) mężczyzna z ufarbowanymi na blond włosami i niewielkim kolczykiem w łuku brwiowym. Ubrany był jak najbardziej zwyczajnie – czarny t-shirt z reklamą piwa Guinness (które zresztą w czasie spotkania było pite często-gęsto) i czarne szorty. Helen przedstawiła mnie Hartleyowi jako „zagranicznego studenta z Polski i maniaka The Cure” i usiedliśmy przy stoliku. Wcześniej przygotowałem sobie zestaw kilkunastu pytań, jakie chciałem mu zadać. I choć pamiętam wszystkie odpowiedzi Hartleya, nadal żałuję, że nie wziąłem dyktafonu i nie mogłem ich nagrać. A dowiedziałem się naprawdę wielu ciekawych rzeczy – m.in. dlaczego Matthieu zgodził się opuścić zespół, jak przebiegła trasa koncertowa w 1980 r. oraz sesja nagraniowa „17 Seconds”, kilku ciekawostek dotyczących… Lola Tolhursta i wielu, wielu innych faktów.
Wszystkiego tu nie powtórzę, ale Mr. Hartley wyznał mi, że powodem jego opuszczenia The Cure było to, że nie podobała mu się postępujący depresyjny klimat utworów grupy – nie czuł się z tym dobrze. Powiedział mi też, że nigdy nie żałował swojej decyzji. Na pytanie o ulubioną płytę i utwór The Cure, odpowiedział po dłuższym namyśle – „The Head On The Door” i „Inbeetwen Days”. Do gustu przypadła mu też płyta „Bloodflowers”, ale nigdy nie przekonał się do „Wild Mood Swings”. Okazało się też, że Matthieu Hartley nadal utrzymuje kontakty z członkami zespołu. Ostatni raz widział się z Robertem około dwóch lat temu podczas Dream Tour. Korespondują ze sobą przez e-maile. Gdy zapytałem go, czy to prawda, że Robert jest dyktatorem w zespole, odparł mniej więcej tak: „Nie nazwałbym go dyktatorem. To po prostu człowiek, który ma własną wizję jak grać i kierować zespołem i jest jasne, że robi to dobrze.” Dowiedziałem się również, że obecnie Matthieu, poza swoją regularną pracą (w zakładzie fotograficznym), zajmuje się grą w swoim własnym zespole. Powiedział mi, że jest to najbardziej ekscytująca rzecz, jaką zajmował się od czasu bycia członkiem The Cure. Obiecał też przesłać mi kopię ich albumu, gdy tylko zostanie on wydany.
Rozmowa trwała dobre dwie godziny i przebiegła naprawdę fantastycznie. Jak pogawędka ze starym znajomym – zero pozerstwa, zero gwiazdorstwa. Po prostu życzliwość i uczucie, że jesteś traktowany bardzo poważnie. Bo Matthieu odpowiadał na pytania bardzo chętnie, a jego odpowiedzi były naprawdę długie i zajmujące, a nie jakieś tam pierdoły na „odwal się”. Niestety, jego czas dobiegał końca. Jeszcze ostatnie pytania, ostatnie toasty ciemnym piwem… No i oczywiście autografy. Następnie, sam z siebie, mój rozmówca poprosił mnie o mój adres e-mail i snail mail z zamiarem utrzymywania kontaktów i przesłania wcześniej wymienionego CD! Oczywiście i ja wziąłem jego namiary. I na samym końcu zrobiłem Matthieu zdjęcie, a następnie Helen (która w czasie spotkania wypowiedziała może cztery zdania zrobiła jedno wspólne – mnie i Hartleyowi. Tak to mniej więcej wszystko wyglądało.
Wiecie, co jest najsmutniejsze? Otóż Matthieu zadał mi pytanie, kiedy i skąd wyjeżdżam do Polski. Odparłem, że 27 lipca w południe z Londynu. Wtedy powiedział, że wielka szkoda, bo tego samego dnia wieczorem w londyńskim Hyde Parku grają The Cure, a on mógłby załatwić mi nie tylko darmowy bilet, ale również spotkanie z członkami za kulisami…
Chyba nie muszę mówić, jak się czułem, mając w zasięgu taką cudowną szansę i nie mogąc jej zrealizować…? Ale widać nie wszystko można mieć.
Earthling
Wpis został opublikowany na forum.thecure.pl 31 lipca 2002 r.