Gdy świat szykuje się na jedenasty album the Cure, frontman zespołu mówi NME o amerykańskim wielkim żarciu, o sielskim życiu z dala od wielkomiejskiego zgiełku i o tym, jak widzi swoją przyszłość w roli pracownika szpitala psychiatrycznego.
„Piję kolejne piwo, Grolscha – ale dupek. Beba wrzuca kolejną taśmę: the Cure. Biorę następne trzy tabletki”.
Fragment z „The Rules of Attraction”- pamiętnika nastoletniego ćpuna Bretta Eastona Ellisa.
Jak to się stało, że świat, przejedzony amerykańską śmieciową literaturą i australijską śmieciową telewizją przyjął z rozkoszą czerwony od szminki pocałunek the Cure? Spytajcie o to fanów przy dźwiękach Lullaby, a pewnie dostaniecie odpowiedź na tacy.
Droga the Cure na szczyt to jeden wielki paradoks. Smith, o nietuzinkowym intelekcie migoczącym niczym klejnot pośród ciemności i banału sam przyznaje, że fan, od chwili gdy załapie Cure-bakcyla, będzie już miał duży problem z uwolnieniem się od niego. Podczas gdy większość zespołów rockowych jest w stanie wysilić się na jeden śmiały lub wywrotowy projekt, Smith i jego drużyna uczynili z tego formułę określającą ich charakter. Nieważne, czy są to gościnne występy z the Banshees czy karkołomne tournee po Ameryce Południowej, the Cure niemal bez przerwy z czymś eksperymentują. Na gruncie muzycznym zespół wielokrotnie umierał i odradzał się na nowo, w międzyczasie dając życie projektowi the Glove, nagraniu In Orange, budując wyjątkowy image dosłownie z niczego, czy wreszcie tworząc Carnage Visors – a każdy z tych autonomicznych artystycznych bytów nadawał nowy wymiar twórczości zespołu. Dla przykładu, Carnage Visors powinien teoretycznie być najnudniejszym supportem wszechczasów, jeszcze bardziej niestrawnym niż jugosłowiański drwal rąbiący drewno w ramach urozmaicenia koncertu Laibach, a Smith do dziś uważa In Orange za film „tak koszmarny jak horror”.
Zanim nie wskrzesili podupadającej produkcji karbownic do włosów, chłopcy z the Cure nie byli raczej beniaminkami świata mody. Okres pierwszych trzech albumów zaznaczył się w karierze zespołu jako konsekwentne unikanie jakiegokolwiek image’u, a the Cure byli dla miłośników elegancji i stylu w ubiorze czymś w rodzaju stosu brudnych naczyń w zlewie. Glam-ewolucja Smitha to etapy od spodni zapinanych niemal pod pachami poprzez garnitury aż po kimona i szminki. Dziś, z wytapirowanym chaosem włosów i ustami w kolorze krwi, Robert Smith cieszy się jednym z najlepiej zdefiniowanych i spójnych wizerunków scenicznych. Stabilizacja i szaleństwo, o ile takie połączenie jest możliwe… Cały magnetyczny urok the Cure bierze się z oryginalności ich muzyki i nieprzeniknionej tajemnicy Smitha. On sam nie ma dziś żadnych wątpliwości co do roli, jaką odgrywa the Cure: „ Istniejemy po to, by uciec od nacisków i przytłaczających mechanizmów tego świata, to co robimy jest czymś w rodzaju wyzwalającego krzyku. Powstaliśmy nie po to by „się nie nudzić”, nie z żadnego z tego rodzaju prozaicznych powodów. Nie musieliśmy wstawać do pracy na dziewiątą, i nie musieliśmy też pracować pod niczym batem, dlatego robimy wszystko, by nikt nie kojarzył the Cure z takim banałem. Mam to w dupie czy w przyszłym roku wytwórnia Bros sprzeda 20 milionów egzemplarzy Disintegration, ja na pewno nie będę tego kupował więc czemu miałbym w ogóle się tym interesować? Nie słucham naszej muzyki, jest to dla mnie zbyt trudne, jestem ciągle wewnątrz „Disintegration”. Nie twierdzę, że coś mi się w muzyce the Cure nie podoba, ale postrzegam ją raczej jako rodzaj pamiętnika. Przygnębia mnie myśl, że dzieło jest skończone, że to już zamknięty rozdział: to tak, jakbym coś stracił.”
Recepcja the Cure jako części „barwnej krainy wyobraźni, do której ludzie lgną w poszukiwaniu ucieczki” nie przeszkadza Smithowi w regularnym wykorzystywaniu działalności zespołu do zbiórki pieniędzy na rzecz politycznych i społecznych organizacji. Trzeba jednak podkreślić, że nigdy nie łączył i nie łączy tych dwóch aspektów w sposób przynoszący zespołowi jakąś korzyść w sensie artystycznej kreacji. The Cure zaangażowali się w pomoc na rzecz Greenpeace, ochrony zdrowia psychicznego, ofiar homofobii czy też we wsparcie kampanii na rzecz rozbrojenia nuklearnego, ale nigdy nie dawali temu najmniejszego wyrazu w tekstach swoich utworów. „Kocham muzykę, która jest totalnie oderwana od rzeczywistości” przyznaje Smith, „w piosenkach the Cure nie ma oczywistego odniesienia do otaczającego nas świata i to moim zdaniem jest naszą siłą. Dla mnie osobiście żenująca jest muzyka zaangażowana politycznie czy społecznie, bo treści są tak rozcieńczone, że całość jest niemożliwa do przyjęcia, a w efekcie całe to zaangażowanie okazuje się kompletnie bezcelowe. Moim zdaniem sensowne jest przyjęcie stanowiska, że pewien odsetek publiczności to idioci, którym należy uświadomić pewne podstawowe prawdy, bo sami do nich nie dojdą. Ja sam nigdy nie miałem do czynienia ze szczególnie liczną grupą ludzi, których powinienem oświecić w kwestiach tego, co się wokół dzieje. Poza tym nigdy specjalnie mocno nie trzymałem się tak zwanego normalnego świata. Nadal utrzymuję kontakt z ludźmi, których poznałem przed wejściem w the Cure: są to lekarze czy urzędnicy bankowi którzy słuchają Dire Straits i którym jest mnie żal”.
Jedno z najbardziej pouczających doświadczeń, jakie Robert Smith miał w ostatnim czasie wiąże się ściśle z okresem, gdy the Cure nagrywali materiał na wsi. Zaszokowało go poczucie wolności jakiego tam doznał i odtąd jest entuzjastą sielskiego życia z dala od metropolii. Niczym mieszczuch, któremu udało się uciec z londyńskich kanałów, Smith zaszył się w wiejskiej posiadłości perkusisty zespołu Borisa Wiliamsa by w spokoju nagrać ostatni album the Cure. O wyżywienie ekipy dbały dwie miejscowe kobiety: „Na początku bardzo się nas bały, nie wiedząc, czego się po nas spodziewać” – wspomina Smith – „pod koniec jednak bardzo nas lubiły, choć nadal nie rozumiały, jak możemy być tak porąbani. Najlepszą rzeczą , jaka wiązała się z wolnością polegającą na tym, że nagrywaliśmy we własnym tempie było to, że kiedy spontanicznie podejmowaliśmy decyzję że wychodzimy w środku nocy , mogliśmy to zrobić bez najmniejszych przeszkód. Po prostu wsiadaliśmy do samochodów i jechaliśmy gdzie oczy poniosą. Gdy zobaczyliśmy, jak tu ludzie, mijając się na ulicy, wymieniają pozdrowienia wydawało nam się to dziwaczne. Później dotarło do nas, że wcale nie jest, i że to ludzie w Londynie są dziwni. Nie oznacza to, ze zacząłem się odkłaniać, bo to mi akurat działa na nerwy”.
Muzyka the Cure podbiła świat, a zespół stanął w obliczu związanej z tym sławy o kolosalnej mocy. Amerykę, co ciekawe, zahipnotyzowała wirtuozeria gry i to do tego stopnia, że Wielki Brat nagle zapomniał o wcześniejszych uprzedzeniach i w zachwycie przycisnął the Cure do swej pasiasto-gwiaździstej piersi. Tak jak w Wielkiej Brytanii image zespołu został wynicowany przez Let’s Go to Bed, The Walk i Lovecats, tak w Ameryce – i tu Smith nie kryje nieufności – starczy jeden dobry teledysk by wynieść muzyka na piedestał. W Ameryce Południowej sprawa miała się jeszcze inaczej – choć wielu fanów umieszczało the Cure w szufladce z napisem „Goth”, to bez wątpienia większość publiczności koncertowej odbierała ich jako grupę „singlową”. Gdy w Stanach ukazały się wideoklipy zespołu, wielu ludzi było – zdaniem Smitha – zaszokowanych faktem, że najstarsze z nich pochodzą z czasów gdy lider the Cure nosił jeszcze grzywkę.
„Im zespół jest bardziej normalny i im mniej szumu robi”- ciągnie Smith – „tym bardziej ma przesrane w Ameryce. Pierwszy raz zagraliśmy za oceanem dziewięć lat temu, i wymierzyliśmy w nich od razu ciężkie działo: „A Forest”. Jedyne co wtedy osiągnęliśmy to możliwość powiedzenia sobie, że byliśmy w Stanach – i na tym koniec. Przez całe lata byliśmy grupą undergroundową z silnym lokalnym wsparciem fanów w określonych miastach, do których zawsze mogliśmy wracać. Zdarzało nam się grywać dla 250 osób w jakimś klubie w Chicago i nie mogę do dziś pojąć, po jaką cholerę właściwie to robiliśmy, ale z perspektywy czasu na pewno mogę powiedzieć, że dawało nam to mnóstwo frajdy. Niektóre rzeczy, które wtedy robiliśmy, były naprawdę koszmarne. I nagle nastał ten odjechany czas, gdy nagraliśmy Lovecats i zaczęliśmy pojawiać się na Zachodnim Wybrzeżu, gdzie reakcje były wyśrubowane do tego stopnia, że nie mogliśmy przebić się do hotelu przez pierścień wrzeszczących fanów. To zdumiewające, jaka zmiana zaszła w ciągu zaledwie 18 miesięcy od czasu, gdy na naszych koncertach zjawiali się tłumnie dziwnie wyglądający kolesie z brodami. Wydaje mi się, że the Cure całkiem nieżle poradziliby sobie grając na żywo beze mnie w roli wokalisty. Zdarzyło mi się parę razy podczas ostatniej trasy zejść ze sceny w trakcie bisu i wmieszać się w tłum tylko po to by zobaczyć, jak wyglądamy od tej drugiej strony”.
Jeśli Smith myśli o wycofaniu się podczas ważnej trasy, jego zespół musi dysponować znakomitą oceną stopnia prawdopodobieństwa, że odejdzie na dobre. Smith z pasją mówi o kontroli, jaką sprawuje nad własną twórczością i przyznaje, że przed popadaniem w skrajne nastroje i wpadaniem w furię ratuje go to, że działa cały czas w trybie ochrony the Cure i musi trzymać rękę na pulsie. Choć the Cure praktycznie przejechali cały świat wszerz i wzdłuż, Smith jest stanowczy co do tego, że koncert w Budapeszcie byłby wyzwalającym doświadczeniem. Rozważa wydanie solowego albumu – materiał jest już nagrany, decyzja jednak nie została podjęta … „Za każdym razem, gdy powstaje nowa płyta mam poważne obiekcje, czy wydawanie jej ma jakiś sens… Równie dobrze mógłbym nagrać to w domu i trzymać na własny użytek. Od prawie trzech lat mam taśmy demo materiału, który stworzyłem z zamiarem wydania go pod własnym nazwiskiem i pytanie, w jakim celu ludzie mieliby tego słuchać staje się coraz bardziej absurdalne. Gdy śpiewam we własnym studiu, stwarzam sobie swoją wyimaginowaną publiczność, kreuję sobie ludzi, którzy mnie słuchają. Nie jest to jakaś lista postaci z mojej wyobraźni, niektóre osoby są prawdziwe, i śpiewając zawsze mam je przed oczami: te twarze powtarzają się przy konkretnym typie utworów o określonej atmosferze. Wiem, że ci właśnie ludzie będą w końcu słuchać tego, co nagram – oni jednak nie mają pojęcia, jaką rolę odegrali, i że nagrywając wyobrażałem ich sobie słuchających mojej muzyki. Zawsze udaje mi się poznać ich zdanie na temat utworów, w powstawaniu których nieświadomie uczestniczyli, i –co ciekawe – te piosenki bardzo często wcale im się nie podobają”.
Robert Smith jest introwertycznym odludkiem który twierdzi, że kilku nielicznych prawdziwych przyjaciół ma dopiero od czasu, gdy narodził się byt o nazwie the Cure, a jego alkoholowo-dekadencka przeszłość o dziwo robi mu dobrą prasę. Jego wynurzenia w stylu: „Jestem chyba alkoholikiem. W tym roku nie zdarzył mi się ani jeden trzeźwy wieczór” są już legendarne. Opisując tamten czas jako „bez treści”, czy „niewart zapamiętania”, Smith nie rezygnuje jednak z alkoholu, choć na pewno bardziej trzyma się w ryzach i pije okolicznościowo, nie czyniąc już z tego sposobu na życie.
„Chciałem uciec od samego siebie, od tego skrajnie posępnego i głęboko udręczonego człowieka jakim widzieli mnie ludzie. Nigdy wcześniej nie przywiązywałem szczególnej wagi do tego, że taki właśnie jest mój wizerunek. Przerażające jest to, że sposób, w jaki jestem postrzegany jest dla mnie kompletnie bez znaczenia, a jednocześnie jestem osobą, do samobójcy adresują swoje pożegnalne listy. Tego akurat nigdy nie byłem w stanie ogarnąć umysłem i chyba dobrze, bo gdybym się z tym pogodził, zniszczyłoby mnie to emocjonalnie. Mam wrażenie, że mój image i stan ducha stały się źródłem rozkoszy dla mnóstwa ludzi, którzy mnie otaczali w okresie „Pornography”. Dziś, po pięciu latach wszystko jest o wiele prostsze. Teraz mogę się odwrócić i kazać im wszystkim wypierdalać – mogłem to zrobić i wtedy, ale za bardzo leżała mi na sercu przyszłość zespołu”.
(tekst jest przekładem artykułu opublikowanego w New Musical Express 15 kwietnia 1989)