W roku 2004 The Cure znowu stali się zespołem, o którym zaczęto szeroko pisać w muzycznej prasie. Pojawiła się grupa młodych wykonawców przyznających się do fascynacji dokonaniami Roberta Smitha. W dodatku The Cure zaczęli przyjmować zaproszenia do udziału w takich imprezach, jak Curiosa Festival: długa trasa po USA, podczas której u boku Smitha wystąpili jego ulubieńcy w rodzaju Mogwai, Interpol czy The Rapture. Cały ten kontekst, ten twórczy szum wokół zespołu wpłynął mobilizująco na powstanie zupełnie niespodziewanej płyty, której przecież tak naprawdę miało nie być…
Olbrzymi wpływ na nowe brzmieniowe oblicze The Cum miał producent Ross Robinson — uważany do tej pory za specjalistę od nu metalu. Podobno zespół przyniósł na sesję aż 37 demówek, z których ostatecznie wybrano 15 utworów (trzy z nich: Trust, Goodness And Beauty, Fake, This Morning) ukazały się tylko w wersji analogowej The Cure).
Ekstremalne metody pracy Robinsona, który wrzeszczał na chłopaków próbując wycisnąć z nich siódme poty, nie wszystkim przypadły do gustu. Simon Gallup: Nigdy z moich ust nie wyjdzie żadne pozytywne słowo na jego temat, on jest po prostu idiotą. Smith: Staliśmy się zakładnikami studia. To było dosyć surrealistyczne doświadczenie. Wpływ „żywej” produkcji jest tu niemal namacalny. Wiele partii zarejestrowano z marszu, „na setkę”, co w przypadku ekipy Roberta jest ewenementem. Brzmienie The Cure nigdy jeszcze nie było tak ciężkie i agresywne. Niektóre partie gitar zaskakują ostrością i bezpośredniością. Najmocniejszym punktem The Cure jest otwierająca całość kompozycja Lost – piorunująca dawka smithowsklej szczerości (I Can’t Find Myself— wokal wchodzi od samego początku, nie ma długiego tradycyjnego instrumental-nego intra).
Dalej bywa bardzo różnie: od poważnych, wciągających The Promise, Anniversary, Labitynth, po przebojowe, roztańczone wręcz The End Of The World i (I Don’t Know What’s Going) On. The Cure budzi mieszane uczucia. Z jednej strony trudno nie docenić odważnej i świeżej koncepcji brzmieniowej tego materiału, z drugiej pozostaje wrażenie pewnego przekombinowania, przesilenia, przerostu formy nad treścią. Tej płycie brakuje spójności, pozbawiona jest genialnej zwartości i konsekwencji Pomography czy bezbłędnych kompozycji Disintegration. Ale nie jest źle. Wrócili z tarczą!
Przemek Psikuta
Recenzja ukazała się w miesięczniku Teraz Rock, 2008