Gdy dziś czytamy artykuły o The Cure i recenzje najnowszego albumu Wish, niemal wszystkie zgodnie powtarzają, że ojcem chrzestnym gotyckiego rocka pierwszej połowy lat osiemdziesiątych jest ni mniej ni więcej tylko Robert Smith. Co więcej, obserwujemy obecnie coś w rodzaju renesansu tego nurtu. Obśmiewany „w epoce” – czyli dziesięć lat temu – powraca on na łamy prasy jako zjawisko godne najwyższego szacunku. Właśnie za sprawą Wish (co trochę trudno zrozumieć) i wydanej w tym samym czasie składanki wczesnych singli The Sisters Of Mercy, Some Girls Wander By Mistake.
Robert na samo wzmiankę o udziale The Cure w powstaniu tego niby stylu muzyki, niby mody wzrusza tylko ramionami: „Kiedy nagrywaliśmy „Pornography”, nie było czegoś takiego jak gotyckość. Byliśmy cierpiętnikami, a nie Gotami o twarzach wysmarowanych mękę i w kapeluszach typu The Sisters Of Mercy, Leeds i tak dalej. Tak naprawdę, nigdy nie podobał mi się gotycki rock. Zawsze miałem w pogardzie The Sisters Of Mercy, ponieważ ich muzyka była gówniana. Była taka jedna gotycka grupa, która zagrała z nami podczas trasy „Faith” i która mi się podobała. Zaraz, jak oni się nazywali… Danse Society.”
Dosyć brutalne obrzucanie się inwektywami stało się modne po punkrockowym przełomie i utrwaliło się w rockowej obyczajowości między innymi dzięki Morrisseyowi. Ale też nie można odmówić Robertowi pewnej słuszności. Jeśli po dziesięciu latach i Faith, i Pomography wciąż robią wrażenie, to nagrania singlowe Siostrzyczek Eldritcha brzmią jakoś cienko. Zwłaszcza, że opus magnum oryginalnego składu grupy Temple Of Love, nie zostało włączone do składanki (o nowej wersji utworu, wydanej na singlu wolę się nie wypowiadać). Nie inaczej jest, gdy po latach stuchamy Alien Sex Fiend, U.K. Decay, Flesh For Lulu czy Baliom And The Angel. A przecież kiedyś do ich nagrań czarno-białe zastępy fanów odnosili się z nabożną czcią.
Dlaczego tak się stało? Pewnie dlatego, że – w przeciwieństwie do The Cure – twórcy tej muzyki nie byli powodowani żadnymi głębszymi motywami podczas jej nagrywania. Absorbował ich przede wszystkim własny image i dążyli tylko do osiągnięcia pewnego określonego efektu, w którym łączyły się: dekadencka majestatyczność przechodząca w patos, zamiłowanie do podszytej melodramatycznością makabry, pociąg do mroku, szczypta komiksowej Apokalipsy. I narcyzm. Jednym słowem, było to dźwiękowe wydanie filmów grozy klasy B – i to tych z myszką, spod znaku Rogera Cormana i wytwórni Hammer.
Te elementy występują z równym natężeniem na Faith i Pomography- Z wyjątkiem jednego: narcyzmu. Płyty te jednak powstały przede wszystkim z wewnętrznej potrzeby dokonania rozrachunku ze zinstytucjonalizowaną religią i szaleństwem XX wieku, podczas gdy Goci z założenia prezentowali postawy ateistyczne, amoralne i apolityczne.
The Cure zapisują się więc raczej po stronie The Doors i Joy Division, podczas gdy pierwowzorami Gotów byli Alice Cooper i The Damned. Na koniec, aby trochę rozładować atmosferę przypomnijmy jednak pewien mato znany fakt z prehistorii The Cure, świadczący, iż mimo wszystko Robert miał pewien pociąg do teatralności i czarnego humoru. Otóż w przeddzień podpisania kontraktu z Chrisem Parry i założoną przezeń firmą Fiction, z zespołu usunięty został gitarzysta Porl Thompson. Trio w składzie gotowym już do właściwego startu – Robert Smith, Lol Tolhurst i Michael Dempsey- postanowiło uczcić to wydarzenie uroczystym koncertem w pubie The Rocket w Crawley. Odbyt się on 9 lipca 1978 roku i nosił tytuł „Mouming The Departed” – Opłakiwanie zmarłego. Ale oddajmy głos Robertowi: „Wiele osób mówiło: „Ale musicie z powrotem przyjęć Porla. Nie ma solówek gitarowych i w ogóle…” A więc przygotowaliśmy koncert, podczas którego użyliśmy taśmy, jaką uprzednio nagrałem w domu – wykorzystując organy, automat perkusyjny i nagrania chóru kościelnego – i przez czterdzieści minut celebrowaliśmy parodię nabożeństwa żałobnego. Msza za duszę zmarłego w pubie – pycha! Przybiłem kawałek drewna do swojej gitary Top 20, aby przypominała krucyfiks i miałem na sobie księżowską sutannę. A w tle dźwiękowa dekoracja w stylu Cabaret Voltaire. A najlepsze w tym wszystkim okazało się to, że przyszedł sam Porl w kapeluszu i starym mackintoshu – w przebraniu. Nie wiedzieliśmy, iż jest on na widowni, dopóki – gdy skończyliśmy grać -nie wyszedł na scenę i nie wylał pinty piwa na głowę Lola! I nagle znowu byliśmy przyjaciółmi.”
JERZY RZEWUSKI
Artykuł ukazał się w miesięczniku Tylko Rock, 1992
Podziękowania dla kjurek72 za nadesłane materiały.