Powrót Simona Gallupa do składu The Cure oznaczał coś więcej niż tylko odzyskanie sprawnego basisty. Stał się katalizatorem odrodzenia zespołu. Robert Smith u boku kumpla nabrał wigoru, co przełożyło się na muzykę. Melodie, znów słychać wspaniale melodie.
Prawdziwy przebój dostajemy już na początku. In Between Days kladzie fundament pod nowe brzmienie grupy. Przećwiczony na poprzednim albumie akompania-ment gitary akustycznej, do tego prosty motyw nieprzesterowanej elektrycznej gitary i jeszcze chwytliwa zagrywka klawiszowa (jeśli Lol Tolhurst naprawdę grał jednym palcem, to wychodziło tylko na dobre). Taki patent aranżacyjny sprawdzał się potem wielokrotnie, z kulminacją w postaci Friday I’m In Love. To przykład rockowy. Ale jest też hit elektroniczny. Close To Me czerpie z wszechobecnego wtedy electro, choć nie tak topornie jak The Walk. Nerwowe oddychanie w tle ładnej linii wokalnej nadaje całości klaustrofobiczny klimat, którego rozwinięcie dostaliśmy potem w Lullaby.
Pomiędzy tymi dwoma biegunami – pełny eklektyzm, ale sumujący się w przekonującą całość. Kontynuujemy na przykład zwiedzanie świata. W Kyoto Song zespół zabiera nas do Japonii i ma to formę uroczej piosenki, wzbogaconej egzotycznymi dźwiękami. Na motywie przypominającym flamenco oparty jest The Blood. Jest nawet walczyk – Six Different Ways… Pozytywnymi przykładami wykorzystania tradycji nowofalowej są Push i The Baby Scream. Nie zabrakło też funky – Screw (czyżby ktoś zauważył sukcesy Prince’a?) Uporządkował Robert Smith sprawy w swojej orkiestrze, zadbał, by jej twórczość była przystępna dla szerokiego grona słuchaczy, a przy tym nie osunął się w tekstowy banał (rozpiętość tematyczna: od sennych koszmarów przez alkohol, narkotyki, strach przed przemijaniem po zachwianą tożsamość płciową). The Head On The Door przygotował The Cure do zrobienia czegoś naprawdę wielkiego.
BARTEK KOZICZYŃSKI