Pierwszego koncertowego albumu The Cure, zarejestrowanego i wydanego w 1984 roku, krytycy nie cenią. Zarzuca się mu, że nagrał go zebrany na chybcika i mało zgrany skład, że brzmi surowo, że to nie „koncert”, ale fragmenty trzech koncertów (dwóch z Londynu, jednego z Oxfordu), że całość jest krótka (ledwie lo utworów), przez co nie tworzy pełnej całości.
Spróbujmy rozprawić się z tymi zarzutami. Rzeczywiście, w pierwszej polowie lat 80. Cure przechodził zawirowania personalne, przez chwilę istniał nawet wyłącznie pod postacią nazwy. Niemniej współpraca Smitha z obecną tu sekcją rytmiczną rozpoczęła się już w 1983 roku, czarnoskóry perkusista Andy Anderson był też pełnoprawnym członkiem grupy rejestrującej album The Top… O żadnych wykonawczych wpadkach nie ma więc mowy. Zespół gra równo, z emocją, zgrany jest znakomicie. A śpiew Smitha pełen jest mocy i pasji, naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Surowa jest czarno-biała okładka, ale nie brzmienie. Nie jest może imponujące, ale to profesjonalna produkcja – wszystkie instrumenty nagrano czysto, każdą partię słychać świetnie, proporcje w miksie ustawiono właściwie. Może niektórym słuchaczom brakuje dźwiękowego przepychu The Top (ale jest saksofon w Give Me It!), albo charakterystycznych pogłosów i rozmycia Pornography i muzyka brzmi im trochę za… czysto?
Na pewno całość wypada spójnie, co nie byłoby możliwe w zestawieniu studyjnych wersji tych nagrań. Prawdą jest, że tytuł Concert jest trochę mylący, ale i dzisiaj, i trzydzieści lat temu standardem było kompilowanie takich wydawnictw z kilku występów. A że między utworami nie ma przerw, wrażenie pozostaje dobre. Krótki czas trwania? No dobrze, z tym trudno dyskutować…
Generalnie jednak Concert okazuje się całkiem dobrym podsumowaniem dorobku grupy do tamtej pory, który – przypomnijmy – był w przeważającej części bardzo ponury. Nawet przeboje, takie jak The Walk, Charlotte Sometimes czy wyraźnie szybszy niż w oryginale A Forest, były – i są tutaj – mrocznymi piosenkami. Nie mówiąc już o utworach z Pornography oraz „groźnych” Shake Dog Shake i Give Me It z The Top. Od reszty płyty odstają jedynie dwa ostatnie, pochodzące z pierwszego okresu działalności 10:15 Saturday Night i Killing An Arab. Ujednolicone brzmienie nie pomogło – wciąż czuć w nich młodzieńcze emocje trochę nie pasujące do Cure’a, który stał się dorosły.
JORDAN BABULA
Recenzja ukazała się w miesięczniku Teraz Rock.