Podobne do siebie, monotonne i smutne

Czy The Cure może nas zaskoczyć swoim występem na żywo? Płyty „In Concert” i „Entreated”, oraz kaseta video „Cure In Orange” mogą dać tylko jedną odpowiedź – nie. Dlaczego? Bo zawierają jedynie dobrze znane piosenki odegrane w niemal identycznych wersjach. Bez jakichś specjalnych udzwnień. Bez popuszczenia wodzy fantazji. Bez odrobiny szaleństwa. W dodatku brzmi to nie za specjalnie dobrze, kiksy zdarzają się nawet Smithowi…

Jak to jest w takim razie z Show? To dwie płyty kompaktowe, mniej więcej dziewięćdziesiąt minut muzyki. Same przeboje. Ostatnie, trochę starsze i zupełnie już stare. Oczywiście w wersjach bardzo zbliżonych do pierwowzorów. Podobne do siebie, monotonne, zazwyczaj smutne i ponure. Trochę szybciej zagrali Lullaby. Ale mnie akurat ta zagoniona wersja za bardzo nie przekonuje. Trochę skomplikowali Never Enough.

Tym razem nie ma jakichś rażących wpadek muzyków. Nawet do śpiewu Smitha – może z wyjątkiem Friday I’m In Love – trudno się właściwie przyczepić. Czy jest atmosfera koncertu? Tak. Jeżeli uznamy, ze wystarczą oklaski między utworami oraz ożywienie widowni po pierwszych taktach Just Like Heaven czy Inbetween Days.

Ale… jak już wspomniałem na początku. Po prostu kilkanaście starannie odegranych znanych utworów. Mnie to już po trzydziestu minutach zaczyna nudzić. Bo właściwie po co burzyć sobie nastrój tej muzyki odgłosami kichnięć, pokaszliwań, oklasków. Lepiej chyba wziąć po prostu jedną z ich kilku studyjnych płyt, choćby Wish, może Disintegration, na pewno Kiss Me Kiss Me Kiss Me. I w ciszy, ze słuchawkami wciśniętymi na uszy, w ciemnościach wyruszyć w niesamowity świat Roberta Smitha…

 

Grzesiek Kszczotek

Recenzja ukazała się w miesięczniku Tylko Rock, 1992 r.
Podziekowania dla kjurek72 za materiały.
Zachowano pisownię oryginalną.