Ciut za mało

Patrząc na ostatnie zdjęcia szefa The Cure – Roberta Smitha – można mieć spore wątpliwości co do jego zdrowia psychicznego. Sam przyznaje się do rozdwojenia jaźni, jednak nie przeszkadza mu to jak na razie w muzycznej działalności, choć ostatnimi czasy nie idzie mu najlepiej.

Rok bieżący The Cure spędzi bardzo pracowicie. Po okresie dłuższej hibernacji, przerywanej jedynie popowymi eksperymentami w rodzaju „Let’s Go To Bed”, czy też „The Love Cats”, kiedy to zespół działał jako duet, a sam Smith wspótpracowł dodatkowo z Siouxie And The Bansbees i The Glove, w maju ukazał się długo oczekiwany longplay „The Top”. Przyjęty zostat on raczej chłodno, a stylistyczna różnorodność znajdujących się na nim utworów nie zadowoliła ani zwolenników starych The Cure, z okresu ponuractwa i smutku, ani wielbicieli nowej, prawie popowej wersji grupy. Smith chcąc chyba zatrzeć to niepowodzenie zdecydował się na zorganizowanie światowego tournee (Australia, Japonia, USA, Europa). w czasie którego – w ostatnich dniach października – wydana została pierwsza oficjalna koncertowa płyta zespołu. czyli „Concert — The Cure Live”.

Do tej pory koncertowe nagrania The Cure znaleźć można było jedynie na kilku bootlegach, o fatalnej zresztą jakości, i z reguły monofonicznych. Płyta „Concert” zrealizowana została podczas majowych koncertów w Oxfordzie i Londynie, a znalazło się na niej 10 utworów reprezentujących praktycznie wszystkie etapy działalności zespołu — od lp. „Boys Don’t Cry” aż do „The Top”.

Dziwne, ale płytę otwiera ten sam co „The Top” utwór — okropny i nudny „Shake Dog Shake”. Potem jest juz nieco lepiej – dynamiczny „Primary” (z lp. „Faith”) i tuż za nim maia niespodzianka — jedyny nieznany kawałek, o nieco dziwnym tytule „Charlotte Sometimes”, czyli wczesny Cure, choć nieco rozwodniony. W ogóle dobór utworów jest zastanawiajacy. Wydaje mi się, że kierowano się głównie możliwością uzyskania podczas koncertu odpowiedniego brzmienia charakterystycznego dla zespołu. Bowiem The Cure byli i —w mniejszym stopniu — są kapelą niesamowitego wręcz klimatu, wzbogacanego wieloma muzycznymi smaczkami, uzyskiwanymi za pomocą nakładek, pogłosów, gitarowych bajerów itp. Dlatego też, na koncertach — mimo iż gra aż 5 muzyków — zespół nie brzmi tak jak w studiu i bynajmniej nie wychodzi mu to na dobre. Muzyka robi się momentami pusta i nijaka („One Hundred Years”, czy też „The Walk”), czasami denerwująca („The Hanging Garden”).

Gdyby nie koncówka, płytę można by spokojnie wrzucić do kosza. Ale nowa wersja „A Forest” (z lp. „Seventeen Seconds”) warta jest wszystkich pieniędzy. Aż ciarki chodzą po piętach. Znakomicie wypadły również świeże wersje „10.15 Saturday Night” – rewelacyjnie – „Killing An Arab” (oba z debiutanckiego longplaya „Boys Don’t Cry”). To jednak ciut, ciut za mało.

Znając jednak lubiącego zaskakiwać Roberta Smitha można, oczekiwać, iż w tym roku The Cure zrobią coś dziwnego. Mam nadzieję, że będzie to przyjemniejsza niespodzianka….

 

Autor/źródło? Recenzja pochodzi z 1985 r.
Podziękowania dla kjurek72 za nadesłane materiały.