(Artukuł z 2000 r.) Brytyjska grupa The Cure zagra w Łodzi. Będzie to już druga wizyta zespołu. Cztery lata temu dali entuzjastycznie przyjęty występ w Katowicach. Koncert promuje najnowszy album “Bloodflowers”.
The Cure, jak rzadko który zespół nowej fali, jest obecny na rockowej scenie 24 lata. Kompozycje Roberta Smitha sprzedały się w łącznym nakładzie 27 milionów egzemplarzy lb zasluga charakterystycznego brzmienia zespołu – czasami melancholijnego, chwilami radosnego, ale i wyzywającego wizerunku lidera, który nosi postawione na lakier włosy i dba o punkowy makijaż z obmalowanymi na czarno oczami. To widomy znak depresyjnej strony osobowości Smitha i jego twórczości.
Cure nagrał debiutancki singel „Killing Arab” w 1978 r. Kompozycja powstała na kanwie sceny morderstwa z “Obcego” Alberta Camusa. Problematyka egzystencjalna do dziś pozostaje głównym wątkiem tekstów. Na pierwszym albumie “Three Imaginary Boys” znalazł się także przebój „Boys Don’t Cry”, którego ironiczny refren zainspirował tytuły płyt T. Love, ksiazkę Krzysztofa Vargi i film Olafa Lubaszenko.
Popularność świeżo brzmiących nagrań sprawiła, ze Cure zaczął grać wspólne trasy koncertowe z Joy Division i The Jam. Właśnie w tym okresie nawiązała się muzyczna przyjazn z Siouxsie And The Bunshees. Przez dłuzszy czas Robert Smith występował w obu grupach. Z płyty na płytę jego twórczość stawała się coraz mroczniejsza. Albumy „Faith” czy „Pornography” stały się symbolami rockowej dekadencji poczatku lat 80. Wywołało to spory w łonie grupy i odejście Michaela Dempseya – od zespołu zaczęli odwracać się też najmłodsi fani. Sytuacja stała się na tyle poważna, że Smith postanowił powrócić do lżejszych kompozycji. Do poprawienia wizerunku zespołu przyczyniła się również płyta z singlowymi przebojami „Japanese Whispers”.
Nie na długo jednak Smith był w stanie powstrzymać się od opisywania własnych obsesji. “Disintegration” z 1989 r. stała się tego najlepszym dowodem. Ale też cierpienie lidera zespołu obrodziło bardzo pięknymi balladami, wśród nich znalazła się słynna „Lullaby”. Jej wykonanie zapadło w pamięć fanom podczas pierwszego koncertu zespołu w Katowicach w listopadzie 1996 r. The Cure kiedyś ograniczający się do ascetycznych, czarno-bialych reflektorów, stworzył wielki rockowy show. Perspektywę sceny zamykały przypominające pajęczynę zwoje poszarpanego jedwabiu. Pajęczą sieć tworzyły również siwobiałe lasery, z których ciężka było się wyplątać Robertowi Smithowi.
Początek nowego albumu “Bloodflowers” jest zaskakujący. Blisko siedmiominutowa kompozycja „Out Of This World” to toczącą się leniwie melancholijna ballada. Oprócz gitar ważna rolę gra w tym utworze pianino, “Watching Me Fall” trwa jeszcze dłużej – 12 minut. Tak jakby The Cure chciał sprowokować słuchaczy i zniechęcić tych najmniej ambitnych, bo przecież dzisiaj trzeba grać krótko, szybko i przebojowo. Zespół Smitha idzie jednak no przekór modzie. „Watching Me Fall” to piękne, aczkolwiek ponure studium dezintegracji, coś, co nie pasuje do list przebojów zdominowanych przez boysbandy i słodkie nastolatki. Najbardziej zaskakujaca w tych psychodelicznych kompozycjach jest płynącą z nich radość – jakby w grobowej ciemności rodziło się swiatło a z nastroju załamania siła i optymizm.
Artykuł ukazał się w Gazecie Wyborczej w 2000 r.