Jak ja kocham tych facetów! The Cure, łódź 14.04.2000

Przez pierwsze godziny spędzone w pociągach daremnie rozglądałam się za innymi Curefanami…

Nagle, na czterdzieści minut przed stacją Łódź Kaliska, toalety wagonowe zaczynają przeżywać osobliwe oblężenie. Zdesperowana (właśnie spożyłam piwo) ustawiam się grzecznie w kolejce za dwiema starszymi paniami, zachodząc w głowę co się dzieje…(?)… Przed nami weszła czteroosobowa (sic!) grupka młodych osób płci obojga… Panie wymieniły znaczące spojrzenia… Po kwadransie, pełnym dziwacznych, stłumionych odgłosów dobiegających zza drzwi, wreszcie z wewnątrz wysypała się zgraja bliźniaczo podobnych kudłatych potworków w czerni(!). Moje nobliwe sąsiadki wytrzeszczyły oczy… Wygląda na to, że ta wypełzająca właśnie ze zdradzieckiej kryjówki wataha wyglądająca na psychopatów-kanibali pożarła owych biedaków, którzy weszli przed nami i nawet nie wytarła otworów gębowych po konsumpcji (szminka przecież nie mogłaby tak bezładnie pokrywać całej dolnej połowy twarzy…).

10.45 – Nareszcie jesteśmy na miejscu! Zastanawiam się czy bilety (ostatnie na płytę!), które zamówiłam ponad miesiąc wcześniej w agencji Marca, na pewno będą czekać na mnie w kasie… Za pierwszym razem, kiedy około lutego prosiłam o przysłanie numeru konta na jakie należało wpłacić gotówkę, przyjęto ode mnie faks z zamówieniem, zapewniano że wszystko jest czytelne, po czym po prostu go zagubiono…(!)…

Wałęsamy się po Piotrkowskiej. Niestety nie udaje się nam polowanie na The Cure przy Grand Hotelu. Wraz ze spotkaną po drodze Dorotą z Gdańska (tą, której ponoć jest najwięcej na kasecie z Ostródy) i jej towarzystwem udajemy się w kierunku Hali Sportowej. Tam zostajemy poinformowani, że po odbiór biletów należy zgłosić się dopiero około siedemnastej… Nie pozostaje nam nic innego od oczekiwania, które umilamy sobie popijaniem dobrego piwa i objadaniem się wietnamszczyzną (naprawdę!… do dziś „sajgonki” wychodzą mi bokiem!…).

Dochodzi wpół do piątej… Powoli zaczynamy ponownie dreptać w kierunku Hali. Dokooptowuje do nas młodsza koleżanka z Krakowa (pozdrowienia!). Usłyszała Cure’a w radiu i zakochała się w tej muzyce (zupełnie jak ja dwanaście lat temu). Po kolejnym piwku stwierdza, że jednak przydałaby się zmiana uczesania i niewiele myśląc wpada do pierwszego napotkanego (męskiego!…) zakładu fryzjerskiego. Zaskoczony adept zawodu bez słowa protestu pozwala usiąść jej na fotelu.

– Czochraj! – rzuca polecenie koleżanka.
– Co?! – pyta przestraszony fryzjerczyk.

Szef i kilku eleganckich biznesmenów oczekujących na swoją kolej skręca się ze śmiechu. Okazuje się niestety, iż młodzian nie umie jeszcze nic oprócz kiepskiego zamiatania podłogi, toteż zabieram się za fachowy grzebień i wykonuję na głowie koleżanki należyty „fryz” własnymi rękoma. Adept zawodu z zapałem, aliści bez umiejętności, usiłuje mi dopomagać mocno lakierując oczy czesanej…

– Hej, chłopcze! To jest do włosów! – pouczam surowo niefortunnego młodzieńca.
– Za małe to czochradło! – ubolewa rozczarowana koleżanka.

Szef zerka okiem znawcy tematu

– Masz za długie włosy, to opada pod ciężarem .
– To obcinaj! – woła fryzowana w uniesieniu.
– Taaak! Żebyś mnie jutro ganiała z siekierą!

Biednym, przepracowanym rekinom finansjery nasze nagłe najście najwyraźniej sprawia dużo radochy… Kiedy przychodzi do zapłaty szef, chichocząc, oznajmia nam, iż uczesanie mamy gratis, pod warunkiem że kiedyś przyprowadzimy tu swoich facetów!…

Idziemy dalej. Na miejscu kręci się już całkiem sporo ludu. Odbieramy bilety (uff!…). Koleżanka w międzyczasie pilnie obserwuje sąsiedztwo i dochodzi do kolejnego wniosku na temat wyglądu zewnętrznego… ten make up, który ma na twarzy, wymaga znacznego wzmocnienia… Zaczynam pracowicie nakładać jej na wargi swój krwistoczerwony błyszczyk odpowiednim pędzelkiem ku ogólnej wesołości kilku podchmielonych Depeche’ów…

Podbiega do nas jakiś fotoreporter (?): zaczyna pstrykać zdjęcia.

– No, chyba dość krzywo – stwierdzam z zadowoleniem przyglądając się swemu dziełu z pewnej odległości.
– Okropnie! – dodaje entuzjastycznie malowana, przejrzawszy się w kieszonkowym lusterku.
– You too! – krzyczy reprter kierując obiektyw w moją stronę.
– I hate U2! What U2?! It’s Cure’s concert, not U2?! You’re wrong – chichoczę.

Facet jest tak łudząco podobny do Jasona…, że kiedy odchodzi…, nagle zaczynam jarzyć… co (prawdopodobnie) straciłam…(!)…

Ustawiamy się w kolejce pod drzwiami. Koleżanka dwoi się i troi aby wymienić swój „sektorowy” bilet na „płytę”. Udaje się. Chłopaki ukradkiem na nią spozierają i … spiesznie zaczynają pożyczać szminki od pobliskich dziewcząt… Na pohybel kjurowej tradycji wszystkie okazują się być w odcieniach ciemnych brązów wszelkiej maści(!?…). Jacyś goście usiłują rozprowadzać okolicznościowe koszulki za (sic!) 150 złotych, ale nie znajdują wielu chętnych na ów kosztowny nabytek Trochę więcej osób kupuje plakaty w cenie 10 zł. za sztukę…

Kilkanaście minut po piątej (?). Wpuszczają!!! Tłum napiera jak wściekły. Jednych wypycha na sam koniec, mnie – przeciwnie – wpycha do środka po stosunkowo krótkim oczekiwaniu. Chwila rewizji i wchodzę do hali. Ludzie!!! Mam miejsce przy samych barierkach!!! Za moment pojawia się koleżanka z Krakowa i mój mąż. Dziewczyna szaleje ze szczęścia – Jestem tuż pod sceną! – powiadamia przez komórkę brata depeche’a. Nie wierzy – To co, mam dać ci ochroniarza?!
– Lepiej daj mu Roberta! – rechoczą ludzie stojący obok.

Czekamy. Techniczni snują się po scenie i ustawiają piwa obok perkusji. „Wy głupki! To będzie ciepłe za godzinę!!!” – wrzeszczy ktoś po angielsku. Żartujemy sobie z ochroną.
– Panie starszy! Tysiąc złotych za zamianę miejsc! – ktoś wskazuje na krzesło za barierkami.

19.00 – Wiercimy się niespokojnie. Co jest?!…
– Jeszcze godzinę! – komunikuje jeden z ochroniarzy i robi pamiątkowe fotki każdemu, kto poprosi…

Godzinaaa!… No nieee!…

Nieoczekiwanie ok. 19.30 zaczyna się muzyka(!). Brzmi zupełnie jak mój ukochany Mahler! Wielki pisk! Gasną światła, rozbłyskują jupitery! Wow! Chyba zacznę się modlić! Nie!… To sen!… Robert wbiega na scenę w czarnej, jedwabnej koszuli i bojówkach… Obiecałam sobie wcześniej: „Żadnych wygłupów, jesteś na to za stara!”, a teraz drę się co sił!!!

W ślad za mistrzem ceremonii wpada Simon, Teddy i Roger. Małego Jasona prawie nie widać za bębnami. Żadnych powitań. Od razu muzyka … Out Of This World … Chłopaki sprawiają wrażenie przemęczonych I wściekłych. Roger ponuro spogląda na widownię. Skwaszony Simon marszczy brwi, jakby chciał powiedzieć „Znooowu!…”

No nie!… Mój ulubiony model portretowy, którego uśmiechów jestem absolutną wielbicielką, stoi dokładnie vis a vis mnie a wygląda jak chmura gradowa! Nie mogę na to pozwolić!

Nabieram w płuca tyle powietrza, ile się da, i próbuję przekrzyczeć ryk tłumu: „Simooooon!!! Keep smiliiiiing!” Koleżanka stojąca obok bezwiednie zaczyna wspomagać moje wysiłki swoim głosem …i…(!)… odwrócił się do nas!!! Usłyszał!!! Drzemy się jeszcze głośniej! W nagrodę otrzymujemy (olśniewający!) uśmiech i radosne spojrzenie na wyłączność.

– He, he! Facet cieszy się jak dzieciak! – zachichotał zawistnie mój mąż, stojący z tyłu.

Dopiero teraz Robert wypowiada swoje „Hallo!” … Watching Me Fall … Mój ukochany utwór z Bloodflowers. Wszyscy śpiewają słowo po słowie. Teddy stroi błazeńskie miny… Want!… Jak na razie wszystko, co kocham… No nie!!! Fascination Street, Open, The Loudest Sound… żadnych „The Walków” I takich tam rzeczy. The Kiss – zupełne zaskoczenie! Wszystko słyszalne doskonale. Jeszcze nie zdążyliśmy odsapnąć a już rozlega się onirycznie piękny The Last Day Of Summer…

From The Edge Of The Deep Green Sea… Robert tańczy!!! Wszyscy zanoszą się złośliwym rechotem (nie wyłączając jego samego), ponieważ ponętny taniec brzucha w wykonaniu raczej zwalistego Mr. Smitha, to dopiero widowisko!… Teddy błaznuje skacząc z gitarą w tę i z powrotem, aż wreszcie porządnie potyka się o plątaninę kabli, co wywołuje kolejny wybuch ogólnej wesołości.

Hałas narasta! Robert chichocząc figlarnie marszczy nos i pokazuje język w bardzo (baaardzo!…) lubieżny sposób… (kolegę, który pisał że nie wie „czy R. miał szminkę na ustach” informuję, że miał, tyle że zjadł ją a ściślej biorąc „zlizał” około połowy koncertu prawie całkowicie…).

Następuje nieoczekiwana zmiana klimatów. Wchodzą kawałki z Pornography! Siamese Twins. Krótki przerywnik w postaci rewelacyjnego (!) Prayers For Rain i … One Hundred Years!!! Dzikie białe światła sieką scenę. Simon szepcze coś do ucha Robertowi, ten uśmiecha się z zadowoleniem i coś mu odpowiada. Ci dwaj wydają się najbardziej usatysfakcjonowani nieopisanie żywiołową reakcją ludzi na ten kawałek.

End – Please, stop loving me! – krzyczy w mikrofon przejęty mistrz ceremonii.

– We’ll always love you!!! – odwrzaskuje kilka osób w odpowiedzi. Ludzie dosłownie mdleją na pęczki. Gdy kolejny raz obrywam w twarz obuwiem, staram się dobrze osłonić głowę rękoma, kiedy wyciągają następnych. Tłum prze nieznośnie (jeszcze około dwa tygodnie moje ramiona zdobiły monstrualne czarne siniaki od barierek!..).

Robert staje naprzeciw mnie. W półmroku na jego nieoświetlonej twarzy onieśmielenie miesza się z niebywałym szczęściem. Spogląda na nas z góry i najwyraźniej sprawia mu to ogromną przyjemność…

– No, no!… Ale się gościu dowartościowuje!… – zdążył sarkastycznie mruknąć mi w ucho małżonek, nim ludzka masa nie wypchnęła go do tyłu.

– Thank you!… It was fucking pleasure to play for you! – powiedział wreszcie wzruszony bohater wieczoru.

Co on mówił? – rozlegają się z tyłu chóralne pytania. Robert podnosi wielki plastikowy kwiat rzucony przez jedną ze znajomych. Chwilę później Cure znika.

Dziesięć minut przerwy. „Robert! Robert! Robert!” – skanduje podochocona publiczność. Wychodzą!!! Las rąk podnosi się ku nim! Pierwszy bis w „zdezintegrowanym” klimacie. Robert łazi po scenie, macha do publiki na sektorach, wzrusza ramionami i uśmiecha się przepraszająco do tych, którzy mają najgorsze miejsca, by następnie ruszyć w kierunku wielkiego transparentu Depeche Mode… W międzyczasie odnoszę wrażenie, że O’Donnellowi chyba ostatecznie słoń nadepnął na ucho za kulisami… Poprzednio jego gra stała na dość miernym poziomie, ale teraz…(!)… Chłopak zaczął przygrywać oktawę – dwie wyżej od reszty zespołu!… Dobrze, że Teddy odłożył gitarę i wsparł go odrobinę… Mniej było słychać tego rzępolenia!..

Koniec Disintegration. Mam odczucie, że koncert dopiero się zaczął, a tu Curzy znów nikną nam z oczu… Tłum ryczy wielkie „The Cure!!!” i przydusza mnie potężną falą kolejny raz, ale trzymam się mocno. Muszę dobrze widzieć mój ukochany zespół tak długo, jak to możliwe.

Nie dają na siebie czekać! Drugi bis… M, Play For Today. W powietrze wzbija się głośne „La!La!La!!!” – podobne do tego na „Paris”. Robert rozrzuca drapieżne spojrzenia, ostentacyjnie oblizuje resztki szminki i zabawnie przewraca jasnymi oczyma, mocno kontrastującymi barwą z uczernionymi powiekami, krzyżując na piersi ramiona w teatralnym geście.

…Just Like Heaven… Jedyny megahit Cure’a zagrany na tym koncercie. Nie ma Friday, Close To Me, Lullaby ani Lovesongu. Później obiły mi się o uszy niezadowolone komentarze wypowiadane przez jakichś metali na ten temat. Dla mnie to co zagrali chłopaki było kwintesencją najlepszego Cure’a. Takiego, jakiego zawsze kochałam najbardziej.

Napięcie rośnie… Co jeszcze usłyszymy? Nagle Roger uderza w klawisze!… Taaaaaak!!! My już wiemy co to jest!!! Nie do wiary! To jest to, czy nam się zdaje?!!

– Simoooon, plaaaay!!!! – drze się ktoś za naszymi plecami.

Simon chichocze pod nosem i zaczyna brzdąkać swój popisowy numer!… A FOREST!!! Ludzie!!! No nie!!! Cztery lata temu na próżne cały Spodek skandował „Forest, Forest”, a teraz setki dłoni wybija rytm, coraz szybciej i szybciej, aż do chwili, gdy Jason zaczyna walić w perkusję ile sił!

To już nie pisk, tylko jeden ogłuszająco nieludzki skowyt zawodzi tak, że aż mało nie pękają mi bębenki! Odlatujemy! Róże sypią się w kierunku sceny!.. Smugi białego światła pozwalają mi dostrzec, że Simon ma dość mocno podbite oko… Nic jednakże nie wskazuje na to, aby muzycy tłukli się między sobą za kulisami. Atmosfera wspaniała. Drzewa wirują na ścianie! Ostatnie dźwięki basu doprowadzają wszystkich do totalnego szaleństwa!

– Thank you! – mówi Robert kolejny raz. Właściwie pośród wrzawy panującej wokół, tylko „…k you!” dociera do mnie bez problemu. Smutne dźwięki posępnej gitary zwiastują Faith… Patrzę i nie wierzę własnym oczom… Ten człowiek płacze! Usta mu drżą, łzy spływają po policzkach wraz z resztkami makijażu. Jest tak spocony, że koszula lepi mu się do ciała, a z mokrych, rozczochranych włosów spadają połyskujące kropelki…

– Thank you!… Good night!.. – Ledwie słychać drgający głos wypowiadający cicho formułkę pożegnalną. On odchodzi…

JAK TO?!! TAK SZYBKO??!

Ostatni raz spoglądam na niego wciąż zmieszanego gromkimi owacjami, spoglądam na Simona, który patrzy przez chwilę w naszą stronę, na smutek w twarzy Rogera, wątłą postać i roześmiane oczy Teddy’ego… Wciąż nie wierzę… A jednak… Oni już nie wrócą… Gasną jupitery. „Mahlerowskie” dźwięki z ledwością torują sobie drogę do mojej skołatanej głowy. Sala rozbłyskuje od świateł. Ludzie napierający – jeszcze przed momentem – na barierki, przy których ledwie mogłam się utrzymać, robią odwrót w drugą stronę i cisną się do wyjścia…

… A ja myślałam, że mam bzika na punkcie Cure’a… Dopiero teraz wpadłam po uszy!.. Jak ja kocham tych facetów!..

Nie czuję nic prócz rozdzierającego żalu. Mąż chwyta mnie za rękę! Biedak!.. Jest tak przemoczony, jakby go oblano wiadrem wody!.. Po drodze mijamy płaczącego chłopaka z rękoma złożonymi jak do modlitwy.. Stoi i tęsknie patrzy w kierunku opustoszałej sceny, gdzie już nic się nie wydarzy. Nie… to był tylko sen… Ludzie palą papierosy, popijają piwo… Spotykamy znajomych z Ostródy. Rozmawiamy. Żartujemy sobie, że techniczni pewnie będą mieli spore kłopoty z utrzymaniem posady. Gdzieś koło końca wysiadły mikrofony. Wściekły Robert siarczyście splunął za siebie i posłał im spojrzenie jak sto piorunów, kiedy w ataku paniki kotłowali się za konsoletą.

***

Północ. Ruszamy w drogę powrotną. Zasypiam. Przez sześć godzin non-stop majaczą mi się tamte łzy i zakłopotana Robertowa twarz…

Ann-Mary Wolny