Liryczna spowiedź

„Disintegration” pod względem tekstowym to dla Roberta Smitha album najbardziej osobisty i najmroczniejszy od czasów „Pornography” i „Faith”. To płyta przekorna. Liryczna spowiedź chorej duszy zdaje się pozostawać w opozycji wobec dosyć pogodnych aranżacji. Owa „schizofreniczność” utworów oddaje doskonale tytułową dezintegrację. A może ta „pogodność” to wyraz pragnienia pozostawienia za sobą ponurego stanu ducha?

Najlepsze płyty The Cure są najbardziej posępne lub wręcz nihilistyczne. Zespół zawsze wchodził na wyżyny twórcze w trudnych momentach życia jego członków. W czasie prac nad „Pornography” grupa tkwiła w narkotykowym i alkoholowym ciągu, a Smith, pogrążony w osobistych kłopotach, postanowił wyładować w twórczości destrukcyjne cechy swojej osobowości. Płyta „Faith” jest także wynikiem osobistego kryzysu Smitha, podobnie jak wcześniejszy album „Seventeen Seconds”. Nie inaczej było z „Disintegration”. Lider w roku wydania krążka skończył 30 lat – czyżby był to dla niego moment podsumowań dotychczasowego życia? Ponadto proces nagrywania „Disintegration” zbiegł się z nieciekawą atmosferą w zespole – w związku z brakiem zaangażowania w pracę twórczą grupy, usunięty z niej został gitarzysta i klawiszowiec, Lol Tolhurst. Smith był tą sytuacją wyraźnie zmęczony. „Disintegration” miała być ostatnią płytą The Cure, a lider właściwie odliczał koncerty dzielące go od zakończenia działalności zespołu.

Twórczość The Cure można przedstawić za pomocą sinusoidy. Momenty depresyjne (trylogia „Seventeen seconds”, „Faith” i „Pornography”) przeplatane są pogodniejszymi fazami, których owocem były albumy „The Head on the Door” i „Kiss Me, Kiss Me, Kiss me”, oraz single naznaczone atmosferą muzycznej zabawy, czy nawet żartu: „Let’s Go to Bed”, „Lovecats”, czy „Friday, I’m in Love”. Nieco inaczej jest w przypadku „Disintegration”. Teksty piosenek opowiadają o egzystencjalnych i uczuciowych rozterkach, wyrażają wolę walki z beznadziejnością życia i pustką, ale nie można jednoznacznie skatalogować utworów pod szyldami „smutne” / „wesołe. Tak jest w przypadku tytułowego „Disintergration”, gdzie świat wali się na głowę bohaterowi: A więc doszło znowu do rozpadu/ znowu tłukę się jakbym był zrobiony ze szkła/ (…) znowu staram się wyrzucić wszystko z pamięci/ znowu kaleczę się aż do szpiku kości/ i tak w kółko i wszystko się znowu rozlatuje bez końca. Jednak dość pogodna warstwa muzyczna zdaje się nieść nadzieję na możliwość przekroczenia tego stanu rzeczy.

O ile we wcześniejszej twórczości The Cure dominowały gitary, a za pomocą klawiszy budowano atmosferę, na „Disintegration” po raz pierwszy na taką skalę postawiono na syntezatory. Większość utworów opiera się przede wszystkim na duecie długich syntezatorowych akordów i wyeksponowanego basu. Nie znajdziemy tu zbyt wiele dusznej atmosfery gotyckiego rocka, z jaką kojarzymy twórczość The Cure. Mniej pojawia się też surowego brzmienia cold wave.

Przecież wiesz, przejdzie mi/ Tylko deszcz zmyje z szyb brudny śnieg śpiewał niegdyś Artur Rojek w „Wieży melancholii”. I na „Disintegration” w deszczu zdaje się tkwić nadzieja na dokonanie symbolicznego duchowego oczyszczenia. Motyw deszczu pojawia się kilkukrotnie: w dekadenckim „Plainsong” (Jest ciemno i zanosi się na deszcz – powiedziałaś/ I wiatr wieje jakby nastał koniec świata), przebojowym „Picture of You” (Pamiętam ciebie stojącą cicho w deszczu), czy w utworze o znamiennym tytule „Prayers for Rain”, opowiadającym o pragnieniu pokonania apatii: Duszę się, wdycham brud/ I nic nie błyszczy, tylko pustka i szarość/ Godziny spędzone na zabijaniu czasu/ I wciąż to czekanie na deszcz…. Natomiast w niesamowitym „The Same Deep Water as You”, pełnym topielczych metafor w tekście, bezpośrednio pojawiają się dźwięki deszczu i burzy.

The Cure nie byliby sobą, gdyby nie urządzili małej zabawy. Mowa oczywiście o niezapomnianym singlu „Lullaby” z onirycznym teledyskiem Tima Pope’a. Ciasne, niezwykle sugestywne kadry wideoklipu przypominające w swej formie styl filmowy Burtona (nietrudno nabawić się arachnofobii), zostały docenione nie tylko przez fanów. W 1990 roku obraz otrzymał nagrodę Brit Award dla najlepszego brytyjskiego teledysku. „Lullaby” to dotychczas najwyżej notowany singiel The Cure (5 miejsce na UK Singles Chart) i do dziś najbardziej rozpoznawalny utwór zespołu.

Jest jeszcze jeden niezwykły i różniący się od pozostałych krążków składnik omawianego albumu, o którym warto wspomnieć: ballada „Homesick” – gratka dla melancholików. Do podobnych, pięknie smutnych brzmień, z fortepianowym tematem przewodnim, ekipa Roberta Smitha powróci później na albumie „Wish” w utworach „Trust” oraz „To Wish Imposible Things”.

Album „Disintegration” to największy sukces komercyjny The Cure, który nigdy później nie został już powtórzony. Do dziś sprzedano kilka milionów egzemplarzy. Jak widać, zapotrzebowanie na syntezatorowe wojaże w momencie wydania płyty wciąż było spore, choć pod koniec lat 80 pojawia się wiele zespołów stawiających na gitarowe brzmienie. W Wielkiej Brytanii to czas nurtu madchester, niebawem narodzi się britpop i shoegaze. W USA rozwija się grunge, popularnością cieszy się też gitarowa alternatywa (zespoły takie jak R.E.M. czy Pixies). To właśnie w Stanach album uzyskał status podwójnej platyny i znalazł się na 326. miejscu listy 500. najlepszych albumów wszechczasów magazynu „Rolling Stone”.

The Cure zespołem na wiosnę? Robert Smith zachęcał, by płyty „Disintegration” słuchać bardzo głośno i w samotności. Ja polecam słuchać jej w podróży. Długie, instrumentalne aranżacje mają w sobie sporo z piosenek drogi. Rozwijają się przed nami w muzyczny trip, który mógłby nie mieć końca. Tak jest w przypadku tytułowego „Disintegration”, „The Same Deep Water as You, „Last Dance”, czy „Plainsong”. Bo i droga może być skuteczną ucieczką od nudy i pustki, a przez to sposobem na poskładanie się po chwilowej dezintegracji.

Autorką recenzji jest Adrianna Ryłko
Korekta: Marta Rosół, Agata Kędzia
Tekst ukazał się na portalu Reflektor – Ogólnopolskie czasopismo kulturalne rodem z Katowic.