Album The Cure „Disintegration” wydany w 1989 roku dla mnie ma ogromny, sentymentalny ładunek emocjonalny – hm… dlaczego? W tym czasie to był mój osobisty szczyt doznań muzycznych, fani, którzy pamiętają te czasy przyznają mi pewnie rację bo nie tylko wiele się działo w muzyce rockowej, ale i w innych mniej popularnych gatunkach muzycznych. Rock gotycki to nie jest dobra szuflada dla The Cure, tak ja uważam, wiele tu wspaniałych rockowych ballad i iskrzących solówek gitarowych godnych wielkich indywidualności rocka. Tak więc ta recenzja, to będzie taki pstryczek w nos tym pseudo recenzentom, którzy potrafią tylko przytakiwać swoim szefom, ostrzegam, tu nie będzie wazeliny a …tylko prawda i szczere wyznanie fana The Cure.
Gdyby Robert Smith wylądował w zakładzie psychiatrycznym, podejrzany o schizofrenię, byłby tam z pewnością jednym z najbardziej interesujących pacjentów. Kilku początkujących specjalistów od chorób umysłowych usiłowałoby zrobić na nim doktoraty, dla innych byłby najciekawszym przypadkiem w zawodowej karierze… hehehe. Obserwacje, rozmowy i badania trwałyby zapewne latami, po czym zainteresowani lekarze wylądowaliby w białych pokojach bez klamek, a Smith spokojnie udałby się do najbliższego studia nagraniowego z gotowym materiałem na kolejny album The Cure.
Zagadkowa to postać. Dla kogoś nie bardzo zorientowanego w muzyce The Cure, Smith może wyglądać na osobnika niezrównoważonego, cierpiącego na zaburzenia psychiczne. Wielbiciele jego talentu też nie zawsze potrafili go do końca zrozumieć. Jest na pewno szczery w tym co robi, można jednoznacznie stwierdzić. Potrafi nagrać album tak przejmujący jak „Faith” i zejść ze sceny ze łzami w oczach. Kiedy indziej podskakuje jak malowana lalka i śpiewa przeciętne piosenki w stylu pop (Let’s go to bed ; Love cats ; The Caterpilar ). Stać go na zrealizowanie płyty, o której krytycy piszą; Ian Curtis brzmi przy tym jak wybuch śmiechu („Pornography”). Bezpośrednio po niej wydaje składankę tandetnych przebojów („Japanese Whispers”). W tekstach wnika głęboko w ludzką duszę, bada ludzkie stany umysłu, analizuje perwersje i obnaża ukryte lęki, co nie przeszkadza mu także śpiewać beztrosko o miłości i błękitnym niebie. Od lat 80-tych ciągle nurtuje mnie retoryczne pytanie. Kim jest ten człowiek? Czy to szarlatan? A może umysłowo chory? Ale myślę jednak, że to geniusz.
Album „Disintegration” ukazał się w maju 1989 roku i od razy wywołał sporo kontrowersji. Dość spory wpływ na taki a nie inny koncept tego albumu miało życie osobiste lidera The Cure. W tym czasie Robert Smith ożenił się ze swoją długoletnią przyjaciółką Mary Pool. O wpływie kobiet i mężów artystów mówiono i pisano wiele. Bardzo często winiono je także za takie a nie inne decyzje ich partnerów, wspomnijmy chociażby Yoko Ono, do dziś oskarżana o rozbicie The Beatles. Kobieta jak widać pełni rolę katalizatora. Im bardziej destrukcyjnie reaguje, tym lepiej.
Pamiętam gdy ukazała się płyta „Disintegration”, moja znajomość angielskiego nie była doskonała ale mimo tego potrafiłem dość wnikliwie analizować frapujące teksty Roberta… i co? Ano po latach stwierdzam, iż wcale tak pesymistycznie nie było. Album stanowi pewien rozrachunek osobisty Roberta z przeszłością, również jest szczerą i trafną analizą wielu różnych sytuacji, w jakich może znaleźć się dwoje będących razem ludzi. Jest tu więc mowa o miłości idealistycznej, romantycznej, a także towarzyszącej jej lękach. Myślę, że taka dezintegracja pozytywna była wyraźnie potrzebna Robertowi po tych wszystkich latach rozterek życiowych. Co ciekawe, wymowa tego albumu jest aktualna a nawet jest jeszcze bardziej aktualna niż w końcu dekady lat 80 – tych.
Mariusz Wójcik
Autor bloga Muzyczny Esflores