Po trzech przesłuchaniach nabrałem pewności, że jest to płyta The Cure, na jaką czekałem od wielu lat. Na jaką zawsze było stać Roberta Smitha, ale coś mu ciągle ostatnio przeszkadzało w jej zrealizowaniu. Może Lol Tolhurst i stara przyjaźń, która stała się kamieniem u szyi? Może jakieś upiory z przeszłości? Może, wreszcie, poczucie obowiązku wobec publiczności i dziwny stan niepewności wobec przyszłości zespołu, co z jednej strony kazało nagrać Disintegralion, a z drugiej – wydać Mixed Up? Chociaż z powątpiewaniem przyjąłem obie te płyty – nie waham się przyznać jeszcze raz, że tak ogólnie czczona Disintegration nie zrobiła na mnie szczególnego wrażenia – zawsze wierzyłem w talent Roberta Smitha. Zresztą, gdyby go nie miał, czy The Cure dożyłby piętnastego roku?
Według wstępnych doniesień, Wish miał być dwoma albumami – czarnym i białym, pesymistycznym i optymistycznym, tragicznym i radosnym. I chyba dobrze się stało, że pierwotna obietnica nie została dotrzymana – za to otrzymaliśmy godzinę z małym okładem muzyki szalenie zróżnicowanej, doskonale zagranej, zaskakującej gwałtownością gitarowego ataku (Open, Cut, End) i zaraz później urzekającej tym niepowtarzalnym nastrojem, jaki tylko The Cure potrafi wyczarować (Apart, To Wish Impossible Things). Znalazło się miejsce dla piosenek ocierających się o konwencję pop, ale daj Boże każdemu pisać takie utwory jak High, czy przewrotny Friday I’m in Love i mieć odwagę tuż po tym drugim zamieścić majestatyczny, dostojny Trust.
Sądzę, że w jakiś niepojęty sposób The Cure nagrali swoją własną, skróconą wersję Białego Albumu, na którym doświadczenia osobiste Roberta Smitha zderzyły się z dziwnymi kolejami The Cure jako zespołu, a repertuarowy eklektyzm opatrzony został rozpoznawalnym na milę znakiem firmowym, stanowiącym zarazem gwarancję wysokiej jakości. To, co było najlepsze na The Head On The Door, Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me i Disintegration znalazło się na Wish. Trochę melancholii, lekkie tchnienie humoru, odrobina autoparodii i nieco tych starych obsesji jak miłość, zdrada, nieuczciwość, ale mimo wszystko – ostateczna wiara w spełnienie i szczęście. No i naturalnie, świetna muzyka. Co więcej, Smith – jak wspomniałem – potrafi zarówno rozprawić się ostro z sobą, z cokolwiek nieumiarkowanym pociągiem do alkoholu (Open) jak i ze swoim publicznym wizerunkiem (End): „Nie niepokojcie mnie, nie jestem żadną z tych rzeczy.” I w domyśle: Nie jestem żadnym budzącym politowanie i rozczulającym się nad sobą skurwielem. Po prostu jestem sobą.
Jerzy Rzewuski
Recenzja ukazała się w miesięczniku Tylko Rock, 1992 r.
Podziękowania dla kjurek72 za nadesłane materiały.