Po wydanej trzy lala temu płycie Disintegration, wypełnionej nastrojową, romantyczną muzyką, Wish brzmi zdecydowanie bardziej rockowo. Przy pierwszym słuchaniu wywołuje mieszane uczucia – większość nagrań zaczyna się bowiem delikatnie, a potem powoli nabiera dynamiki i rozmachu. Stąd rozczarowanie niektórych „marzycieli”, oczekujących Disintegration II.
Również czułem się nieszczególnie, gdy po raz pierwszy zapoznawałem się z najnowszym dziełem Smitha. Jednak już przy drugim, a szczególnie trzecim przesłuchaniu zrozumiałem, na czym polega urok tego znakomitego albumu. Wypełniająca go muzyka wprowadza odbiorcę w marzycielsko-klaustrofobiczny nastrój, niepokoi go i wzrusza, angażuje wyobraźnię, ale też ciało. Tak jest w przypadku otwierającej całość kompozycji Open, po której następuje przebojowa High, a potem najcudowniejsza perła – Apart (niemalże tak cenna jak The Same Deep Water As You). Wszystko, co mamy potem, jest już tylko kontynuacją tych klimatów, a dwie kolejne kulminacje to cudowny Trust i zupełnie makabryczna End, po której długo nie można się otrząsnąć…
Największą zaletą Wish jest nad wyraz równy poziom wypełniającej go muzyki: nie ma tu ewidentnych knotów typu Why Can’t I Be You?, Hot Hot Hot!!!, czy Fascination Street. Piosenki przebojowe są eleganckie i pełne subtelnego czaru (Friday I’m in Love ma szansę stać się przebojem roku), a kompozycjom rockowym daleko do nieprzyjemnej kakofonii spod znaku Shake Dog Shake. Znakomita płyta! I wprawdzie to wszystko już było, ale czy The Cure może nas jeszcze zaskoczyć jakąś całkowitą zmianą stylu? Chyba nie. Powiem szczerze: chwała im za to! Byłaby to bowiem bardzo przykra niespodzianka.
Tomasz Beksiński
Recenzja ukazała się w miesięczniku Tylko Rock, 1992 r.
Podziękowania dla kjurek72 za nadesłane materiały
Posłuchaj fragmentów audycji Tomasza Beksińskiego o albumie The Cure „Wish” tutaj…