[Artykuł z 1992 roku] Niektórzy wariują na punkcie ankiet. Robert Smith, poddany kiedyś tej niewybrednej torturze, na pytanie o ulubione zwierzęta odpowiedział lakonicznie: reszta zespołu. I chociaż zapewne również tym razem żartował, jego słowa – na przekór odczytane poważnie – wiele dają do myślenia. Bo czyż nie obrazują w istocie roli, jaką przypisuje się w zespole Smithowi i pozostałym muzykom?
Mistrz, wykreowany przez prasę, samego siebie a poniekąd i kolegów (Simon Gallup: Jest szefem, największym autorytetem; on decyduje: „Zróbmy to, a nie róbmy tego”.) na artystę wielkiego formatu, być może szczerze uwierzył w swoje posłannictwo.
I dlatego też w odniesieniu do The Cure powiedzenie: Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść często nabierało aktualności. Przykłady? Mick Dempsey, który nie wykazał dostatecznego zainteresowania muzycznymi pomysłami Smitha w 1979 roku (zaowocowały one później albumem Seventeen Seconds), Andy Anderson, Lol Tolhurst, Roger O’Donnell… Wprawdzie ten ostatni wyleciał z zespołu, naraziwszy się tandemowi Gallup-Williams, ale ostatnie słowo należało do Smitha. On jeden działał w The Cure nieprzerwanie przez 15 lat istnienia zespołu. Wydawać by się mogło, że bez niego cała maszynka byłaby do niczego. A tymczasem nie do końca tak jest… Wydana niedawno wideokaseta The Cure Play Out jest chyba ważną pozycją w dossier zespołu. Dla kilku powodów. Po pierwsze – ukazała się w dobrym czasie: kiedy wyznawcy The Cure (bo słowo fan wydaje się nie dość mocnym określeniem) z utęsknieniem oczekiwali jakiejś nowej wiadomości od swych idoli. Ostatni longplay z materiałem premierowym otrzymali przed trzema laty, poźniejsze płyty (koncertowa Entreat i składanka Mixed Up z remiksami) były, mówiąc delikatnie, nie satysfakcjonujące, a kaseta Picture Show zawierała w większej części znane z MTV teledyski. Play Out przynosi zaś nie tylko premierowy repertuar w wersji live. Także wizualny zapis koncertu w ramach cyklu Unplugged z akustycznymi opracowaniami kilku starych przebojów. Prawdziwa gratka… The Cure w innym wymiarze.
Kto wie, czy zespół nie powinien zrealizować nowej płyty w takiej właśnie konwencji. To sprawiłoby, że zaskoczyłby nas czymś nowym. I skutecznie przeciwstawiłby się coraz odważniej ostatnio formułowanemu zarzutowi artystycznej stagnacji. Akademickie rozważania! Album Wish, mimo pewnych nowinek -altówka w To Wish Impossible Things, fortepian w Trust (ten instrument był dotychczas wyraźnie przez muzyków The Cure lekceważony), a przede wszystkim reminiscencje muzyki z lat sześćdziesiątych we Friday I’m In Love – bazuje na poprzednich osiągnięciach. Dlatego wartość Play Out wzrasta. Chociaż nie tylko dlatego. Największa wartośc Play Out tkwi bowiem w niemuzycznych fragmentach tego filmu. Pokazują one The Cure jako grupę kumpli, nie zaś w popularnej konwencji: król Robert i jego świta. Smith gra w tym nieco ekscentrycznym kolektywie drugie co najwyżej skrzypce. Nigdy zresztą nie miał ambicji, by być duszą towarzystwa. Rolę tę spełnia Simon Gallup – bodaj najbardziej malownicza postać w The Cure. Opowiada się o nim niestworzone historie. Podobno kiedyś… Smith: Po każdym koncercie spotykaliśmy się z co najmniej tysiącem panienek. Simon twierdził potem, że spał z połową z nich. Ale czy można wierzyć takim przechwałkom? Zwłaszcza, że po kilku głębszych proporcje ulegają pewnym zmianom, a członkowie The Cure nie wylewają za kołnierz. Tym, co się rzuca w oczy, jest, że Gallup to postać najbardziej otwarta: wszędzie go pełno, żartuje, gada jak najęty (szybko i niewyraźnie – trudno go zrozumieć ). Za obiekt swych docinków obiera najczęściej „nowego” w firmie – Perry’ego Bamonte’a. Ten drugi George Michael, jak ochrzcił go Gallup, robiąc aluzję do jego nieogolonego podbródka, przed rokiem z górą zastąpił O’Donnella w podstawowym składzie zespołu. Nie jest w The Cure jednak zupełnym nowicjuszem. Od dłuższego czasu wiązał go z zespołem dosyć szczególny węzeł: stroił chłopcom gitary. Może dlatego w jego zachowaniu nie dostrzegamy cienia skrępowania i jeśli ktokolwiek mógłby konkurować z Gallupem na polu towarzyskim, to właśnie on.
Boris Williams i Porl Thompson z kolei zadowalają się rolą statystów. Thompson jest małomówny z natury. Smith żartuje, że jedyną osobą, która kiedykolwiek słyszała głos Porla, jest jego matka. To, oczywiście przesada. Nie będąc mamą gitarzysty The Cure, słyszymy, jak rozmawia i… śpiewa (wcale nie najgorzej). Warto zwrócić nań uwagę: to bodaj najbardziej niedoceniana, a jakże ważna postać w The Cure. Choć nie w kategoriach towarzyskich, tylko muzycznych. Udział Smitha w muzyce The Cure – szczególnie w koncertowym wydaniu – nie jest bowiem tak wielki, jakby się mogło wydawać. Podkreśla się, że melodyka kompozycji zespołu opiera się na podstawie, którą tworzy gitara basowa Gallupa. My wrzucimy do tego ogródka jeszcze jeden kamyczek.
Wygląda na to, że Smith nigdy nie przejmował się specjalnie swymi umiejętnościami technicznymi i nawet dziś nie ma żadnych szans, by trafić na okładkę „Guitar World”. Chyba najrozsądniejszym posunięciem personalnym lidera było swego czasu zaangażowanie drugiego gitarzysty. Choć określenie „drugi” jest mocno nietrafione, bo Thompson jest właściwie gitarzystą prowadzącym. Wprawdzie i on nie ma wirtuozowskich aspiracji, ale w każdym razie potrafi podczas koncertu odtworzyć studyjne partie gitar. Smith niekiedy mu w tym wręcz przeszkadza.
Weźmy na przykład Push w wersji znanej z kasety video The Cure In Orange. Wstęp do tego utworu obie gitary powinny odegrać unisono, ale naprawdę gra tylko Thompson, a Smith buja gdzieś w obłokach, psując cały efekt. Również podczas koncertu Unplugged Smith musi ustąpić pola tak Thompsonowi, którego gitara prowadzi linię melodyczną, jak i Bamonte’owi, który zmienia instrumenty jak rękawiczki: wibrafon, fagot, rozne dziwne instrumenty klawiszowe. Jego znajomość tajników gry na kazdym z nich jest wprawdzie dość powierzchowna, ale wszechstronność ta przynajmniej na początku robi wrażenie. Człowiek orkiestra…
Jak to się zatem dzieje, że istnienie The Cure uzależnia się wyłącznie od widzimisię Smitha? Zechce nagrać następną płytę – to będzie; nie zechce – na otarcie łez dostaniemy co najwyżej Mixed Up Volume II lub jakąś równie nijaką składankę. A on zmienia zdanie średnio kilka razy w ciągu jednego wywiadu. Pamiętacie tę wypowiedź? „Disintegration” jest ostatnią płytą nagraną przez The Cure. Byłbym zdziwiony, gdybyśmy nagrali następne: j… Pieprzenie! The Cure będzie dalej działał. Dlaczego nie mielibyśmy nagrać następnej płyty? Mianując się panem życia i śmierci tego zespołu, Robert nazbyt często chyba zapomina, że jednym z muzycznie najbardziej przekonujących albumów w dyskografii The Cure okazał się Kiss Me Kin Me Kiss Me, dzieło najbardziej kolektywne. Swoją działkę mają tu i Thompson (3 utwory, w tym przebój Fight), i Gallup, i nawet Tolhurst (Hot! Hot! Hot!). Całość tworzy nie nużącą mieszaninę zadumy (If Only Tonight We Could Sleep) i dynamiki (Torture). I choć spokojne kompozycje wydają się trochę monotonne, a szybsze – mało uporządkowane, ratują je bogate aranżacje i bardziej pomysłowe niż na poprzednich albumach wykorzystanie instrumentów (producent Dave Allen rzetelnie zarobił na chleb). Zaś początek The Kiss z niepokojącą solówką gitary zdawał się świadczyć, że któryś z muzyków wreszcie poważniej potraktował swoje rzemiosło (zgadnijcie, który!). Cóż z tego, skoro lekcja ta niewiele pana Smitha nauczyła. Jego kolegów zresztą też.
WOJCIECH MACHAŁA, ROGER METELSKI
Artykul ukazal sie w miesieczniku Tylko Rock w lipcu 1992.