Dusza Dyktatora

Właściwie chyba wszyscy zdążyli się przyzwyczaić do powracających cyklicznie – zwłaszcza po długich, wyczerpujących tournee -zapewnień Roberta Smitha, iż rozwiąże on The Cure.

Historia owych deklaracji sięga czasów trasy promocyjnej albumu Pornography. Wtedy, rzeczywiście, po awanturze między Robertem a Simonem Gallupem w nocnej knajpie w Strasbourgu wydawało się, że losy zespołu sa, przesądzone. Jednakże, oprócz niezwykłej umiejętności zwodzenia dziennikarzy, lider The Cure opanował po mistrzowsku jeszcze jedną sztukę: przetrwania. Za kruchą, neurotyczną, opętaną ideą autodestrukcji personą, stworzoną na użytek mediów, kryła się dusza dyktatora. Pewną reką, z żelazną konsekwencją, Robert przeprowadził The Cure przez wszystkie kryzysy. Muzycy przychodzili, odchodzili, powracali, a zespół – trwał.

Kiedy z perspektywy 1994 roku spogląda się na całą karierę The Cure, można bez ryzyka popełnienia błędu powiedzieć, że Robert osiągnął wytyczony przed wielu laty cel. W podlegającym nieustannym i gwałtownymi zmjanom krajobrazie współczesnej muzyki rockowej, stworzył on zespołowi zaciszną, komfortową niszę ekologiczną. Panujący w niej raczej stabilny klimat pozwolił mu przetrwać bez szwanku wszystkie burze, które w dziejach całego gatunku jednych wykonawców bezlitośnie zmiatały w zapomnienie, innych w sposób spektakularny unicestwiały, a jeszcze innych konserwowały niczym szkielety dinozaurów w piaskach pustyni Gobi. Album Wish ostatecznie przypieczętował supergwiazdorski status The Cure. Jednakże, mimo sprzedąnych łącznie osiemnastu milionów płyt, mimo iż podczas ostatniej światowej trasy wykupiono ponad milion biletów na koncerty, zespół w jakiś niepojęty sposób nie stał się nowym Pink Floyd pokolenia Joy Division. Co więcej, mimo siedemnastu lat działalności, ostał się w świadomości fanów i krytyków na pozycjach zarezerwowanych dla wykonawców „alternatywnych”. Dość przypomnieć, że w USA album Wish uzyskał nominację do nagrody Grammy w kategorii „Najlepszy album alternatywny roku”. Chociaż na listach bestsellerów w wielu krajach dotarł do pierwszego miejsca. Częściowe wytłumaczenie tego fenomenu znajdujemy w tekstach Roberta, w których upływ lat nie rozmył intensywnego poczucia młodzieńczej alienacji. Nie zabrakło jednak i głosów krytycznych, upatrujących w tym przejawów stagnacji twórczej, a nawet – cynicznej eksploatacji nastoletniej publiczności. „Podobne oskarżenie wysuwano często pod naszym adresem,- mówi Robert -jakby chcąc wzbudzić w nas poczucie wstydu. Ze niby nie powinno się odczuwać młodzieńczych lęków, gdy człowiek staje się starszy. Nie rozumiem – dlaczego. Wydaje mi się, że wiem mniej, niż wiedziałem, kiedy byłem nastolatkiem. Wiele przeżytem, lecz nie stałem się mądrzejszy niż bytem. Te same sprawy wciąż mnie nurtują. W bardziej ponurych chwilach mam wciąż to samo poczucie bezsensu.”

Zgodnie ze swoją filozofią, Robert nie kapitulował. Jednego celu nie udało mu się wszakże w pełni osiągnąć: zetrzeć gotyckiego piętna, jakie na The Cure odcisnęły albumy Faith i Pornography. Nie pomogły ani „głupie single”, Let’s Go To Bed, The Walk i The Love Cats, ani niepoważne video-clipy Tima Pope’a. Zresztą, sam sobie jest winien. Nie powinien byl dopuścić, by przełomowy w karierze światowej zespołu, rozrachunkowy album Disintegration był ni mniej ni więcej tylko podróżą sentymentalną do czasów Faith. Nagrać coś takiego jak „Friday I’m In Cove”, nakręcić podobne video i wciąż wysłuchiwać, jak ludzie mówią o nas: „Piewcy zagłady i mroku”. „

To doprawdy jest irytujące – zżyma się Robert. To było dwanaście lat temu. Ale utkwiliśmy w tym na zawsze. Gdy zrobiliśmy „Disintegration„, mówiono, iż wróciliśmy do korzeni, podczas gdy fak-tycznie naszymi korzeniami były „Boys Don’t Cry” i inne tego rodzaju idiotyczne pio-senki pop.” Zgoda, ale wtedy, na początku, The Cure byli nieistotnym, nieco zapóżnionym zespolikiem punkrockowym z Crawley, który usiłował naśladować Buzzcocks. Bez majestatycznego, nasyconego skrajnym pesymizmem Disintegration nigdy natomiast nie weszliby do superligi rockowej, nie tracąc przy tym statusu wykonawcy kultowego. Klikowość w muzyce rockowej ma jednak często i to do siebie, że najpełniej realizuje się w bezpośrednim kontakcie z publicznością. Wszelkie próby uchwycenia jej na taśmie filmowej czy albumach koncertowych najczęściej kończą się niepowodzeniem. Zwłaszcza gdy – jak właśnie w przypadku The Cure – muzycy nie są wirtuozami, oferującymi podczas koncertów radykalnie zmienione interpretacje utworów znanych z płyt studyjnych, ani też błyskotliwymi showmenami. Nikt mnie nie przekona, że zarówno film The Cure In Orange jak i album Entreat mogły zadowolić kogoś więcej niż najbardziej lojalnych fanów zespołu. Obie te pozycje nie wzniosły się ani na jotę ponad poziom dokumentalnych zapisów kolejnych etapów w karierze The Cure. Nie zrażony umiarkowanym powodzeniem wcześniejszych tego rodzaju przedsięwzięć, Robert zdecydował się w 1993 roku na gruntowną powtórkę najnowszej historii swojej grupy: Tym razem na znacznie większą skalę. Swiatowe tournee The Cure w 1992 roku zostało uwiecznione na filmie Show i na albumie kompaktowym, opatrzonym tym samym tytułem.

W ciągu dwóch lipcowych wieczorów w The Palace w Auburn Hills, nie opodal Detroit, szesnaście kamer
dowodzonych przez reżysera Aubrey Powella rejestrowało występ zespołu, zaś za konseletą czuwał nad nagraniem muzyki Bryan „Chuck” New. No i co? I nic. Otrzymaliśmy kolejną porcję dokumentalnego materiału, który – i owszem – w warstwie dźwiękowej, zwłaszcza jeśli chodzi o starsze utwory, nabrał bardziej rockowego charakteru. Jednakże w warstwie wizualnej okazał się nie mniej statyczny i nudnawy jak The Cure In Orange, gdzie przynajmniej zagrała efektownie sceneria starego rzymskiego amfiteatru. Robert też zapewne poczuł się rozczarowany nakręconym filmem, bo odsunął Powella w fazie montażu Show.

Daleko bardziej satysfakcjonujący dla zwolenników The Cure okazał się właściwie niepozorny, wydany bez promocyjnych fanfar drugi koncertowy album – Paris. Tym bardziej, że zespół przypomniał tu utwory niezmiernie dziś rzadko wykonywane na koncertach, sięgające aż czasów Seventeen Seconds i Pornography. A zagrane one zostały w nowy, interesujący sposób. Wpływ na ewolucję starszych kompozycji miał bez wątpienia upływ czasu, lecz chyba jednak przede wszystkim jest ona rezultatem licznych zmian składu The Cure i doświadczeń nabytych podczas nagrywania Disintegration i Wish. Co więcej, gwałtowne zmiany zachodzące w świecie w ostatniej dekadzie stulecia nadały całkiem nowy wymiar utworom w rodzaju One Hundred Years i The Figurehead. Innymi słowy, powtórka z historii – dzięki Paris – nie poszła tak całkiem na marne. Szczególnie dlatego, iż w rzeczy samej pewien etap w karierze The Cure dobiegł końca. Już choćby tylko dlatego, że po trasie pro-mocyjnej Wish z zespołu odszedł gitarzysta Pod Thompson. Decyzję kontynuowania działalności na własny rachunek przyśpieszył fakt, iż jego żona (i siostra Roberta) urodziła mu syna. Nie jest też do końca jasne, czy zawieszenie długoletniej i owocnej współpracy z Timem Pope’em ma charakter chwilowy, czy też faktycznie jest rozstaniem na dobre. Na korzyść Roberta przemawia okoliczność, iż on sam doskonale zdaje sobie sprawę z niedostatków Show – zwłaszcza w wydaniu filmowym: „Show” jest tak naprawdę przeznaczony dla potomnych – mówi w wywiadzie dla „Spin”. Sądzę, iż będzie on częściej oglądany w przyszłości. Okaże się interesujący tak jak każdy film o ludziach, którzy już umarli albo porzucili to, co robią…

JERZY RZEWUSKI

Artykul ukazal sie w 1994 roku w miesieczniku Tylko Rock.