Ta płyta najbardziej kojarzy mi się z filmami Ingmara Bergmana z okresu jego tytanicznych zmagań ze śmiercią i Bogiem. Takie wrażenie odniosłem dziesięć lat temu; takie jest i dziś, choć — jako człowiek starszy — dostrzegam tutaj już odrobinę młodzieńczej naiwności i lekkiej egzaltacji. Nie zmienia to wszakże faktu, iż jest to album bardzo udany, konsekwentnie kontynuujący linię zarysowaną na Seventeen Seconds — bardzo inteligentny jak na tak młodego człowieka z prowincji. Jednocześnie jest on doskonale osadzony w muzyce tamtego okresu — co po latach może być także i wadą.
A więc jest tu bardziej lub mniej wyraźne pokrewieństwo z Joy Division (The Holy Hour i Primary oraz The Drowning Man), Ultravox (śpiew w Other Voices), z ogólnie pojętą stylistyką new romantic, ale utrzymaną w ciemniejszych barwach (All Cats Are Grey, Funeral Party). Nie sposób tu również nie dostrzec jakby ogólnego — tematycznego i muzycznego — wpływu Siouxsie And The Banshees, z którymi Smith zaprzyjaźnił się podczas wspólnego tournee obu grup na jesieni 1979 roku. Ba! Nawet wystąpił z nimi jako zastępczy gitarzysta, wykonując… dziesięciominutowy, wściekły i mroczny utwór The Lord’s Prayer —modlitwę Ojcze nasz według Siouxsie Sioux. Jeśli skojarzymy ten epizod z ewolucją The Cure, możemy dojść do wniosku, iż miał on większe znaczenie niż przypisują mu to hagiografowie zespołu z Crawley. Zwłaszcza, że przejście od owych małomiasteczkowych utyskiwań na życie z Three Imaginary Boys w egzystencjalny mrok odbyło się podejrzanie szybko. Nie chodzi tu, naturalnie, o plagiat, lecz o zaszczepienie pewnych fascynacji, charakterystycznych od sa-mego początku dla twórczości Siouxsie And The Banshees. Nie ma w tym wszystkim nic złego — tak się po prostu grało w tamtym czasie i wszyscy wielcy uważnie patrzyli sobie na ręce. A „wynalazki” (np. silne wyeksponowanie linii basu, zagęszczenie aż do uzyskania efektu swoistej duszności faktury syntezatorowej lub gitarowej) natychmiast zaczynały żyć własnym życiem.