Tego wydawnictwa mogło nie być. Robert Smith przyznawał (zresztą nie po raz pierwszy), że czuł się rozczarowany zespołem i nie mial ochoty kontynuować działalności The Cure. Potem postanowił nagrać album pożegnalny.
Dziś wiemy, że Bloodflowers nie jest ostatnim dziełem The Cure, ale melancholijny nastrój nadaje mu szczególny ton, czyniąc kontynuatorem tego, co najlepsze w płytach Pornography i Disintegration. Smith zresztą uważa Bloodflowers za zamknięcie trylogii zapoczątkowanej przez tamte albumy. Użyłem „Pornography” i „Disintegration” w studiu jako probierzy – mówił w wywiadzie dla „Chicago Tribune”. Słuchałem ich kilka razy podczas nagrań, by wyłapać tę nieuchwytną rzecz, która sprawia, że to moje ulubione dzieła The Cure. „Pornography” jest jak wyrzucanie z siebie krzyczącej desperacji, a „Disintegration jest pelna rozpaczy – pozująca, zimna. Uważam, że „Bloodflowers jest cieplejsza, bardziej ludzka, lepiej oddaje to, jak się w tej chwili czuję. Dodałbym do tego zestawu ulotność i poetyckość Wish, dzięki czemu Bloodflowers najpełniej oddaje istotę depresyjnego, ale też ciepłego oblicza The Cure.
Zaczyna się melancholijnym Out Of This World ze słowami: When we look bark at it all as I know we will You and me, wide eyes I wonder… I Will we really rernember how it feels to be this alive? Czyż nie wprowadza to nasączonej depresją atmosfery z przeszłości, ale w bardziej dojrzały i refleksyjny sposób niż słowa It doesn’t matter if we all die, otwierające Pornography? Dźwięki akustycznej gitary, fortepianu i melotronu pozwalają zanurzyć się w atmosferze i dać ponieść się zrezygnowanemu głosowi Smitha, który będzie nas prowadził przez resztę płyty. Ale, jak wspomniał sam twórca, Bloodflowers jest ludzki, wielowymiarowy. Już w Watching Me Fall czeka nas mocne, noise’owe uderzenie, hałaśliwe gitary podkreślają nastrój desperacji, pełnej gniewu. Bo, upraszczając, Bloodflowers to płyta o kryzysie twórczym, próbie pokonania twórczej blokady u 40-letniego artysty, a u Smitha ta walka ma wiele twarzy.
Wena może przyjąć formę więdnących kwiatów (Bloodflowers), albo przygasającego płomienia (39), ale Smith potrafi też powiedzieć wprost, że rezygnuje z kariery (No I won’t do it again, I don’t want to pretend/ If it can’t be like before I’ve got to let it end), choć sam zostawia sobie uchyloną furtkę: But maybe someday… (Maybe Someday). Środki artystyczne, z jakich korzysta autor, pozwalają na bogate odzwierciedlenie zawartości słownej. The Cure znowu postawiło na przestrzenność, którą wypełnia rozmaitymi dźwiękami. Maybe Someday towarzyszy trochę żywsza muzyka, oparta – co nie jest tu częste – na gitarowym riffie. Fortepianowe tło i smyczki w The Last Day Of Summer przez dwie minuty koją słuchacza, zanim wejdzie refleksyjny śpiew (tutaj szczególnie słychać klimat Wish). W The Loudest Sound zespół kieruje się w stronę melancholijnego trip hopu, zbudowanego wokół elektronicznego rytmu. Pośrodku jest urocza, akustyczna ballada There Is No If… Recenzent „Allmusic” zarzucił utworom brak zróżnicowania, z czym trudno się zgodzić, zwłaszcza po przytoczeniu powyższych przykładów.
Oczywiście album nie jest tak różnorodny, jak Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me czy Wild Mood Swing; ale przecież nie o to chodziło. W przypadku Bloodflowers za spójnością miała iść też wielobarwność, której nie można dziełu odmówić. W całej trylogii Pornography – Disintegration – Bloodflowers jest to album, w którym najwięcej jest przestrzeni i – pomimo depresyjnego wydźwięku – unoszącej się nad całością nutki optymizmu…