To wcale nie tak, że wychodzi nowa płyta The Cure i od razu pięć gwiazdek. Nic z tych rzeczy. To po prostu świetny album. A niby miało go nie być. Po wydaniu Bloodflowers Robert Smith zarzekał się, że z Cure’ami, jeśli chodzi o pracę w studiu, koniec. Że skończył czterdzieści lat i czas na zmiany. I faktycznie, coś się zmieniło. Przede wszystkim ktoś spoza The Cure wziął się za produkcję. Wcześniej było to nie do pomyślenia. I to ktoś uważany za speca od nu metalu. Spokojnie: Smith nadal śpiewa jak Smith, a nie na przykład jak Jonathan Davis z Korna.
Najfajniejsze na The Cure są początek i zakończenie. Lost niesamowicie się rozkręca, a raczej jak sprężyna nakręca, by w odpowiednim momencie wystrzelić z piekielną mocą. Z kolei The Promise to ponaddziesięciominutowa uczta: śpiew Smitha z minuty na minutę nabiera innego charakteru (od zacnego spokoju po rozpaczliwy krzyk), gitara w tle gra ostro jak chyba jeszcze nigdy w historii zespołu, a całość wieńczy piękna koda Going Nowhere z liryczną partią fortepianu, wyciszoną gitarą i smutkiem Smitha. Natychmiast przychodzą na myśl spokój i piękno Disintegration.
Początkowo miał to być album dwupłytowy. Good Dream, Bad Dream – tak się miał nazywać. Z rozjaśnionymi piosenkami na pierwszym dysku i ciemnymi na drugim. Kto wie, może lepiej, że stało się inaczej. Trudno mi sobie wyobrazić Roberta radośnie śpiewającego o kwiatkach i miłości przez, powiedzmy, czterdzieści kilka minut non stop. Lepiej, gdy po mrocznym i mocno „pornograficznym” Labiryncie mamy coś takiego jak Before Three. Może niekoniecznie wesołe i optymistyczne, ale już na pewno kojące uszy ładnymi dźwiękami i wpadającą w ucho melodią. Co dalej? Dalej mamy singlowy The End Of The World. Numer faktycznie dobry i trochę przebojowy, ale są tu co najmniej trzy inne „bardziej” singlowe. Wspomniany wcześniej Before Three, ale też (I Don’t Know What’s Going) On, z bodaj najradośniejszym refrenem w wykonaniu Smitha, i naturalnie Taking Off (najbardziej melodyjny na płycie, z tą typową dla The Cure rozmytą w tle gitarą). Co jeszcze? Warto zwrócić uwagę na Anniversary (z kosmicznym brzmieniem klawiszy a la lata osiemdziesiąte i dość osobliwą linią wokalną – nawet jak na Smitha). Jest też świetny Us Or Them – ten z kolei kojarzy się z klimatem Kiss Me Kiss Me Kiss Me i choćby umieszczonymi na niej Shiver And Shake i Hot Hot Hot!!!.
To był dobry pomysł z tym Robinsonem. Jak wynika z tego, co Smith i Gallup mówią w wywiadach, facet dał im niezły wycisk. Opłaciło się. Nagrali najlepszą rzecz od czasów Wish. A może nawet od Disintegration ?