Recenzja „Into a sea of cure” wydanej w 1999 roku płyty nagranej w hołdzie The Cure…
plainsong…. bardziej płaski brzmieniowo od oryginału, fajne gitarki, trochę
jakby ambientowe, kojarzy mi się nawet z jakąś kapelą, ale nie jarze z jaką.
cóż, mocny utwór na początek, powinien zapowiadać niezłą płyte… już wiem jakie
to skojarzenie… nine inch nails … jest taki kawałek na 'downward spiral’,
bardzo wolny, nie pamiętam tytułu… nic z agresji, absolutnie nie, trochę takie
nakładane, „rzepolące” brzmienie gitar… noooo, bardzo się kojarzy…. wokal
jest ok (jak na podróbe roberta). ogólnie to, co tu dużo gadać, utwór którego
chyba nie można spieprzyć, mimo, że nie jest tak przestrzenny jak oryginał to
brzmi całkiem całkiem. absolutnie nie należę do ludzi, którzy po tributach
spodziewają się kopii oryginału, wręcz przeciwnie… im dalszy tym lepiej,
byleby był na poziomie oczywiście…. dlatego też do tej pory z tych wszystkich
tributów najbardziej chyba podobało mi się kilka kawałków z francuskiego 'here’s
the real cure’ w tym reagge’owe wersje utworów, a także kilka z '100 tears’,
industrial/psycho…. wprawdzie tribute szwedzki również bardzo odbiegał
„stylem”, ale to, że tak powiem, już inna kategoria muzyki, za którą
niespecjalnie przepadam (delikatnie mówiąc)….
dobra, w międzyczasie skończył się plainsong….
the lovecats…. fajna gitarka na początek, taka trochę brytyjska, ale
nie-cure’owa, puls reaggowy… (wykrakałem???), wokal słaby jednak…. w ogóle
tempo gdzieś o połowę wolniejsze… trochę bezpłciowa wersja…
how beautiful you are…. kurna, ten wokal to już trochę przesada, koleś jakby
dopiero co się obudził totalnie skacowany i w dodatku z wybitymi przednimi
zębami… sama muzyka bardzo oszczędna, wokal totalnie z przodu (niestety),
fajny jest jedynie kontrabas prowadzący melodie… hmmm, koleś z tzw. szkoły
wyjców… szkoda utworu… tu raczej nie zmienię zdania nawet po 100
wysłuchaniach…
inbetween days…. początek podobny….. wokal poprawny, nic szczególnego,
gitarki znowu takie bardzo brytyjskie… eeeee, kawałek prawie
skopiowany co do nuty…
the exploding boy…. o! niespodzianka, rzadki kawałek, jeden z moich ulubionych
z pierwszych stron b… gitary baaaardzo brytyjskie, niemalże oasis….. taka
sobie wersja z plusem….. wokal może być…
friday i’m in love….. początek leciutki, troszkę zalatuje „szwedami”… babka
na wokalu.. trochę jak piosenkarka country do muzyki gipsy kings…. plus jakie?
chórki… hmmmmm…
boys don’t cry… górskie schronisko, ognisko i samotny śpiewak z gitarą
akustyczną…. to tylko początek, pierwsza zwrotka, teraz się rozkręcili
elektrycznie… wesoło ale bardzo podobnie do oryginału…
killing an arab…. o! to brzmi już zupełnie inaczej niż oryginał… bardziej
elektronicznie… trochę może jak DM z 'construction time again’ z wokalem a’la
Mark Smith (the fall)…. wersja raczej psychodeliczna niż ostra i mocna, ale
fajna, zakręcona, głównie dzięki, zdaje mi się, wokalowi….
just like heaven…. noooo, fajny początek, industrialna wersja???? bardziej
podobna do wersji dinosaur jr niż cure… o! następna niespodzianka… fajny
wokal, jakby za chmurą, taki na dragach trochę… fajne przejście… kurde,
naprawdę fajne brzmienie… chyba kawałek numer 1 na razie dla mnie na tej
płycie… to wprawdzie kolejny utwór, którego nie sposób skopać, ale ten jest
naprawdę fajnie zrobiony… podoba mi się :))… szkoda, że nie potrwał
dłużej….
the empty world… kolejna niespodzianka „tytułowa”…. wsamplowany fragment z
’the glove’… wokal brata wokalisty rammstein i muza też jakby rammstein 45
obrotów puszczony z prędkości? 33…. hmmm, wokaliści się zmieniaj?… to już
trzeci…. o! trochę szybko się skończył… bez emocji….
the funeral party… kolejna babka na wokalu…. fajna wersja…. bardziej jakby
„wedding party”…. w klimaty cocteau albo curve…. podoba mi się bardzo…
bardzo ładne tło gitarowe…. takie jakie bardzo lubię….
lullaby…. początek fajny, jakbym wchodził do ciemnej jaskini (o to chyba
chodzi, no nie?) znowu babka na wokalu…. rytmiczne uderzenia industrialnie
brzmiące ale bez agresji… następny, który podoba mi się bardzo…. słychać
wyczucie zespołu do cure….
(trochę przysypiam, mam nadzieje, że nie zakłóci to zbytnio odbioru…. zaraz,
przed chwilą było lullaby… no tak…)
fascination street… i znowu kobita… i znowu fajne gitary i inne niż
oryginalne…. ciekawa wersja….. też mi się podoba….. no, to się rozkręciła
płytka….
a letter to elise…. chyba jeszcze wolniejszy od wersji cure… no właśnie,
jeszcze coś mi nie pasowało…. zaśpiewany po hiszpańsku… a tak podobny do
cure, zresztą niedużo chyba można udziwniać w takim kawałku…. bardzo podobny…
to wish impossible things…. też po hiszpańsku… akustycznie zagrany, podobnie
jak bdc na początku, gość z gitarką…. zero smyczków ale gość ma doła ciekawy
wokal, taki ciemny…
homesick…. no i ostatni kawałek, początek był mocny, a koniec?…. wokal
kurcze… koleś ma bardzo podobne brzmienie głosu do roberta… utwór z plaży
nadmorskiej… taki tuż przed spaniem…. ładna końcówka….
hmmmm, no to była sobie płyta, trzeba przyznać, że od pewnego momentu bardzo
równa, na dobrym poziomie, fajnie się słuchało, początek tylko trochę
kiepawy…. wrażenie pozostaje jednak pozytywne….
na koniec jeszcze parę uwag, pisanych „na marginesie” w trakcie słuchania….
1. to tylko pierwsze wrażenie…. bardzo subiektywne oczywiście…
2. w ogóle to bardzo subiektywne, bo to przecież cure…
3. płytka trzeba przyznać, ładnie wydana… fajne kolory okładki, a na ok3adce,
jeśli jeszcze nie wiecie, motyw, trochę jakby ze 'staring at the sea’ i
’galore’… plaża, morze, i dwa puste leżaki… zdjęcie przerobione a’la obraz
olejny…
4. ponad 68 minut muzy, 16 kawałków w sumie
to tyle…. myślę, że płyta ciekawa, być może nawet najbardziej ciekawa z
wszystkich tributów, nie żałuje zakupu i pewnie będę do niej wracał często,
niektóre kawałki są naprawdę rekordowe… i to po pierwszym słuchaniu!!!
Maciek
Albumu w całości możecie posłuchać poniżej…