Było lato 1983 roku. Dostałem kasetę ze składanką utworów pewnej grupy. Pewne utwory znałem. Słyszałem je wcześniej, ale nie wiedziałem gdzie i kiedy. Potem przypomniałem sobie, że Piotr Kaczkowski prezentował je w Trójce. Przesłuchałem całą kasetę raz, drugi , trzeci i nie mogłem uwolnić się od niej do końca wakacji. To były pierwsze „wakacje z The Cure”, grupą która wywarła wpływ na całe moje życie.
Dzisiaj po tylu latach, nadal słucham ich muzyki i cieszę się, że nadal daje mi tyle radości i siły. W szkole średniej tylko ja słuchałem The Cure. Inni koledzy nie mogli mnie zrozumieć. Mieszkałem w bursie i na 200 osób tylko 2 osoby słuchały The Cure. Na studiach podobnie. Chyba byłem uważany za dziwoląga. Jak można tego słuchać! Poznałem dziewczynę, która The Cure nie znała. Dzisiaj jest moją żoną i choć nie jest grupą zarażona tak jak ja, szczerze zespół lubi i podziwia. Mój syn ma 11 lat. Gdy widzi jak ojciec reaguje na swoje ulubione dźwięki, choć tego na pewno nie rozumie, cieszy się. On czuje, że dla mnie ich muzyka jest ważna. Syn czasem nuci fragmenty utworów. Chwyta. W jego szkole nikt oczywiście The Cure nie zna.
Ja robię się dla pokolenia syna starym grzybem, ale wcale tak się nie czuję. Nie mam problemów? Bzdura. Stale jest ich mnóstwo. Widzę jak moi rówieśnicy zmieniają się fizycznie i psychicznie. Mają inne cele i inne ideały. Słuchają innej muzyki. A ja? W przeciwieństwie do Smith’a w wieku 39 lat nadal będę czuł się jak w wieku lat 16.
The Cure jest lekarstwem. Czystej postaci lekarstwem na życie. Robert, dziękuję.