To wciąż intrygująca, pełna tajemnic płyta. Mimo, że bardzo surowa. Bardzo chłodna. Ale właściwie jaka miałaby być pierwsza płyta stawiającego pierwsze kroki nowofalowego zespołu? Wiele tu jeszcze punkrockowej zadziorności. I muzycznego dyletanctwa. Utwory są przeraźliwie proste. Oparte niemal na dwóch, trzech akordach (Accuracy, Grinding Halt, Meathook). Raczej wykrzyczane, wyskandowane przez Roberta Smitha niż zaśpiewane. A gdy już słyszymy bardziej konwencjonalny śpiew, albo dociera do nas nieco przetworzony, jakby z zaświatów (Object), albo rozmyty przez specjalnie „fałszywie” brzmiące gitary (Another Day), albo przesycony aurą rodem jak z horroru (Subway Song).
Nie brak tu również rzeczy nadzwyczajniej w świecie wpadających w ucho, jakby zalążków cure’owych przebojów z późniejszych płyt. Pod tym względem królują: otwierający całość, genialnie narastający (to monotonne pykanie!) utwór 10:15 Saturday Night i stonowana pieśń tytułowa. Nie zabrakło także nasyconego punkrockową zadziornością swoistego rozrachunku z przeszłością w mało jednak udanej wersji hendrixowskiego Foxy Lady. Kilka miesięcy później mniej więcej ten sam materiał pojawił się na rynku amerykańskim pod tytułem Boys Don’t Cry. Wzbogacony te. in. o przebojowe Boys Don’t Cry, Jumping Someone Else’s Trale i Killing An Arab, a pozbawiony choćby Foxy Lady (kalać amerykańską świętość w Ameryce na szczęście nie mieli odwagi), jako całość robi dużo lepsze wrażenie.
Grzesiek Kszczotek
Recenzja ukazała się w miesięczniku Teraz Rock, 2008.