Czerwony dywan i zamieszki czyli wspomnienia z Buenos Aires 1987

Koncertowy rok 1987 The Cure rozpoczęli trasą po Argentynie i Brazylii. 15 marca jumbo jet linii Aerolineas wylądował na lotnisku w Buenos Aires. Zamiast normalnych, nudnych formalności związanych z przekraczaniem granicy, czekania na bagaż i ładowania się do furgonetki, która miała ich zawieść do hotelu, zespół wraz z Chrisem Parrym doświadczyli powitania niczym The Beatles. Poprowadzono ich przez boczne drzwi do czekającego na nich samochodu, po czym jechali przez całe miasto w asyście, jak Smith to ujął: „dziwacznej kawalkady samochodów, trąbiących, wrzeszczących i wymachujących”. Kiedy przybyli na miejsce na chodnikach przed Sheratone Towers obozowało pięćset a może więcej zagorzałych fanów.

Poruszenie wzrosło wraz z ich pierwszym koncertem we wtorkowy wieczór. Było, jak Smith eufemistycznie donosił, trochę zamieszania dotyczącego sprzedaży biletów, których sprzedano dziewiętnaście tysięcy, a tymczasem obiekt mieścił siedemnaście tysięcy osób. Zaczęły sie zamieszki na wielką skalę – rozbito samochody policyjne, zabito kilka psów należących do ochrony, a miejscowy sprzedawca hot-dogów dostał zawału i umarł. Wszystko to stało się zanim zespół wszedł na scenę. „Przez prawie dwie godziny graliśmy pośród ogłuszającego harmidru, aby potem zbiec z krzykiem do samochodu i uciec” – relacjonował Smith.

Następnej nocy, kiedy zespół zaczął koncert, atmosfera wrzała. Pomimo muskularnych ochroniarzy i wysokich barykad przed sceną powstało kolejne poruszenie (Smith przysięgał uparcie, że zauważył kilku płonących ludzi). Tłum dawał wyraz swoim emocjom, zasypując scenę i jej okolice wszystkim, co było pod ręką – monetami, butelkami, czymkolwiek. Thompson pierwszy został uderzony, a Smith całkowicie stracił panowanie nad sobą, kiedy dostał prosto w twarz butelką po coli podczas grania „10.15 Saturday Night”. Resztę ich repertuaru stanowił punkowy łomot zagrany tak szybko, jak to było tylko możliwe. „Naokoło sceny – relacjonował Smith, kiedy szybko uciekali z tego kotła – jest jak w centrum Bejrutu”.

Potem była Brazylia i podwójny wystep w Porto Alegre na mieszczącym dwanaście tysięcy osób stadionie Gigantinho, obiekcie opisywanych przez Smitha jako dziwne połączenie Brixton Academy i Wembley Arena, ale z bardziej niebezpieczną instalacją elektryczną (podczas wystepu często dochodziło do lekkiego porażenia prądem). Pod koniec drugiego koncertu na Gigantinho byli tak wykończeni upałem i hałasem, że potrzebowali kilku dawek tlenu przed zaśpiewaniem na bis. Tłum był mniej nieprzewidywalny niż w Buenos Aires i nawet pomagał Smithowi, kiedy zapomniał słów do „The Blood”.

Trzy dni później zespół był w Belo Horizonte, dając koncert przed dwudziestotysięczną widownią na Mineirinho Olymnasium. Upał i tłum też były dokładnie tak intensywne, jak podczas poprzednich południowoamerykańskich koncertów. Smith wspomniał: „Ciała wielu osób są wynoszone, a ocaleni wciąż śpiewają szaleńczo, kiedy my uciekamy”.

Bardziej niż w przypadku jakiegokolwiek innego szaleństwa, które działo się wcześniej, pod koniec trzeciego tygodnia swojej trasy The Cure wiedzieli, że znaleźli się w nowym, dziwnym świecie pop. Pojawili się na meczu piłkarskim pomiędzy lokalnymi Voscow i Bangu na Maracanzinho Stadium. Kiedy zasiedli na swoich miejscach wewnątrz kabiny dyrektorskiej, omal się nie przewrócili, kiedy ogromna elektroniczna tablica wyników wyświetliła prostą wiadomość: Brazylia wita The Cure!

***