Gdy przed dwoma laty niemal otarłem się o Roberta Smitha na festiwalu w Glastonbury, nie odważyłem się poprosić go o wywiad. Wydał mi się wtedy kimś nieprzystępnym, zamkniętym w sobie, niechętnie nastawionym do świata. Tym razem sytuacja była inna. Wywiad był od dawna umówiony – przez wytwórnie Polygram Polska oraz agencję AMC Andrzeja Marca, która sprowadziła The Cure do Katowic. A i Robert robił trochę inne wrażenie. Wydawał się bardziej przyjacielsko nastawiony do bliźnich, wyraźnie zaciekawiony przyjęciem ze strony polskich fanów. A jednak w pewnej chwili zacząłem się obawiać, czy w przedkoncertowym rozgardiaszu do rozmowy rzeczywiście dojdzie. W końcu wszakże Robert zaprosił nas do garderoby. Gotowy już do wyjścia na scenę, wymalowany, artystycznie potargany, ubrany na czarno. Przed nim stał kieliszek białego wina, ale podczas długiej rozmowy nie sięgnął po niego ani razu. Wywiadowi przysłuchiwał się przestępujący pod ścianą z nogi na nogę basista Simon Gallup. Wyraźnie chciał się włączyć do rozmowy, ale jakoś nie było okazji…
Powiedziałeś w jednym z wywiadów: Co jakieś trzy lata przechodzimy przez fazę radosną. Dzieje się tak zawsze wtedy, gdy odkrywamy nowy narkotyk. Jesteśmy szczęsliwi przez jakiś czas. Ale potem, niestety, pogrążamy się w tym samym bagnie co zawsze…Mam wrażenie , że płyta Wild Mood Swings, zawierająca chyba najbardziej pogodny utwór w dziejach The Cure, Mint Car, powstała w kolejnym radosnym okresie w dziejach The Cure. Czy tak właśnie było? A jeśli tak, to jaki narkotyk to sprawił?
Wydaje mi się, że ta moja wypowiedź o odkrywaniu nowego narkotyku miała mieć wydźwięk żartobliwy. Ale nie jestem pewien. Wiesz , dotknąłeś tu problemu, z którym stykam się nieustannie. Otóż osoby komentujące twórczość The Cure dzielą nasze płyty na radosne i ponure. Tymczasem takiego podziału dokonać się nie da. Na Wild Mood Swings jest przecież mnóstwo niesamowicie ponurych utworów, chociażby This Is A Lie, Jupiter Crash, Numb, Bare, Treasure. To samo na Wish. Znalazły się tam piosenki tak różne jak: Friday I’m In Love, Trust i To Wish Impossible Things. To samo na Disintegration. Z jednej strony coś takiego jak Lovesong, z drugiej- Fascination Street. Każda płyta The Cure to zbiór piosenek o różnym charakterze. Wiesz, jeśli chodzi o Wild Mood Swings, to myślę, że ogromny wpływ na odbiór tego albumu ma jego okładka, na której dominuje kolor żółty i która przedstawia klowna. Została ona tak pomyślana, by człowiek tylko spojrzał i wykrzyknął: Och cóż za radosna płyta! Patrzysz na nią i mówisz: Jakże radosna płyta, nareszcie coś innego niż Disintegration. Faktem jest, że pracując nad Wild Mood Swings byliśmy w lepszym nastroju, mieliśmy bardziej pozytywne nastawienie do świata niż podczas poprzednich sesji. A jeśli przyjrzysz się kolejno wszystkim piosenkom, które się tam znalazły, zauważysz, że jest to taka sama płyta jak wszystkie, które nagraliśmy w ostatnich latach, od czasu Head On The Door.
Pomówmy o przeszłości. Uważa się, że wasz pierwszy album, Three Imaginary boys, był reakcją na punk. Jakie było twoje nastawienie do punku w okresie debiutu The Cure?
Ja lubiłem punk. Jedne z najwspanialszych koncertów, w których uczestniczyłem w życiu, to właśnie koncerty punkowe w latach 1976, 1977, 1978. Nigdy nie miałem jednak poczucia, że chciałbym grać punk. Simon grał przed laty w zespole punkowym. I nasze grupy niekiedy spotykały się na scenie. Rzeczywiście, różnica stylu była dość widoczna. Ale nie było to coś drastycznie innego. Powiedziałbym, że te style się przenikały. Moim zdaniem w muzyce The Cure było coś z punku. Zdarzało nam się przecież grać bardzo szybko. Ale wyrazowa ostrość punku mnie nie pociągała. Lubiłem słuchać punku, lubiłem skakać przy punku, ale sam nie miałem ochoty tak grać.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że w okresie pracy nad Seventeen Seconds, drugą płytą The Cure, dotarło do was, iż nie jesteście już młodzi. Można odnieść wrażenie, że Seventeen Seconds to dla ciebie pierwszy prawdziwie dojrzały album, punkt zwrotny, rodzaj przełomu…
Nie bardzo sobie przypominam tę wypowiedź. I szczerze mówiąc, trochę mnie dziwi, że mogłem powiedzieć coś takiego…Seventeen Seconds to pierwszy album The Cure z prawdziwego zdarzenia. Płyta Three Imaginary Boys była czymś dziwacznym, nie miałem nad nią bowiem żadnej kontroli. To znaczy miałem kontrolę nad samymi kompozycjami, ale nie miałem zupełnie wpływu na to, które utwory się tam znajdą, nie miałem wpływu na ich kolejność, nie miałem wpływu na produkcję. Nie kontrolowałem niczego. Właściwie o wszystkim decydował Chris Parry (producent płyty), co mnie oburzało. Natomiast płyta Seventeen Seconds była od początku do końca dziełem The Cure. Nikt oprócz nas nie miał wstępu do studia. O wszystkim decydowaliśmy sami. Po raz pierwszy miałem poczucie, że tworzę muzykę, w której naprawdę jestem cały ja. Nie powiedziałbym jednak, że czułem się wtedy stary. Wydaje mi się, ze było wprost przeciwnie. Nagrywając Seventeen Seconds czułem się nawet młodszy niż podczas pracy nad Three Imaginary Boys. Wiesz, ja naprawdę stary czułem się w wieku lat dziesięciu…
Mówisz często, że nagrywanie płyt to zajęcie ogromnie wyczerpujące emocjonalnie. Gdy słucham albumu Pornography, mam zawsze wrażenie, że praca nad nim była czymś skrajnie wyczerpującym emocjonalnie…
No tak, chociaż jeśli mam być z tobą całkowicie szczery, muszę powiedzieć, że emocje towarzyszące pracy w studiu, nie mają wiele wspólnego z piosenkami, które się rejestruje, są czymś odległym od emocji, z których narodziły się te piosenki. To dwie odrębne rzeczy. Ja w każdym razie widzę miedzy nimi wyraźną granicę. Powstawaniu piosenek zawsze towarzyszą silne uczucia. Dla mnie na tym polega sens tworzenia piosenek, zwłaszcza sens pisania tekstów. Jeśli mają one coś znaczyć, ich źródłem muszą być określone uczucia. Ale od momentu gdy piszę, w domu czy gdziekolwiek, pod wrażeniem jakichś przeżyć, do chwili jej nagrania, do czasu, gdy zbierzemy się w studiu, bo uznamy, że pora najwyższa, by ją zarejestrować, mogą minąć i trzy miesiące, może nawet minąć więcej czasu. I uczuć, które towarzyszyły powstawaniu tego czy innego utworu, już we mnie nie ma- muszę je odtwarzać, muszę je interpretować. Podczas nagrywania, nawet podczas nagrywania takiej płyty jak Pornography, ból serca, który towarzyszył pisaniu piosenek, jest już więc czymś odległym. I poweim ci, że praca w studiu nad Pornography była wręcz zabawą, całkiem niezłą zabawą. Z wyjątkiem może nagrywania partii wokalnych. Ale wiesz, ja rejestruje partie wokalne w jednym podejściu. Jedno podejście i tyle. To, co wyjdzie za pierwszym razem musi wystarczyć. Nie dbam o to, czy… Nie mam pojęcia, czy to odbija się na muzyce The Cure korzystnie, czy też nie. Dla mnie znaczenie ma po prostu to, jak śpiewam tę piosenkę po raz pierwszy. I te dwie, trzy, cztery może pięc minut, gdy śpiewałem któryś z tych utworów, naprawdę mnie wykańczały. Ale cała sesja to był niezły ubaw. Wiesz szliśmy do pubu i gadaliśmy godzinami, a kiedy byliśmy w takim stanie umysłu, że mieliśmy ochotę nagrać tę, czy inną piosenkę, wracaliśmy do studia. Nie siedzieliśmy tam tygodniami. Czegoś takiego sobie nie wyobrażam. To dobre dla świrów. Tak zresztą pracowaliśmy przez te wszystkie lata. Wyjątkowy moment podczas rejestracji piosenki to nagranie partii wokalnej. Wiele wysiłku kosztuje mnie wtedy doprowadzenie się do takiego stanu umysłu, bym przeniknął, co naprawdę chciałem wyrazić w danym utworze. Mógłbym co prawda włączać magnetofon wtedy, gdy tworzę, i rejestrować partie wokalne na gorąco. Wynikiem byłyby jednak nagrania dziwaczne, niezbyt przyjemne, chociaż prawdopodobnie bardziej szczere, bardziej wiarygodne emocjonalnie. Nie bardzo wszakże widzę sens czegoś takiego. To co robimy, to tworzenie piosenek, których będą słuchać inni. Nie jest to muzyka, która ma jedynie służyć mi czy Simonowi. Tak więc jedyne emocje, które są w niej zawarte, to emocje towarzyszące przywołaniu określonego stanu umysłu sprzed miesięcy. Bynajmniej nie jest to łatwe. Powiedziałbym, że najlepsze koncerty The Cure to te, gdy choćby na kilka minut udaje mi się przywołać ten stan umysłu, który towarzyszył powstawaniu którejś z piosenek. To dziwne doświadczenie. Rzadko się bowiem zdarza, bym na scenie czuł się na przykład zdesperowany. Podczas koncertu raczej afirmuje siebie. Ale nie w jakiś głupi sposób. Jest przecież wiele sposobów radowania się czymś. Można się cieszyć piątą symfonią Mahlera, jednakże słuchając jej, ani razu się nie uśmiechnąć. Ja w każdym razie tak właśnie ją odbieram…
Dla wielu ludzi Pornography to klasyczny album The Cure. Jak ty oceniasz go po latach?
Tych, którzy uważają Pornography za klasyczny album The Cure, można podzielić na trzy grupy. Po pierwsze są to ludzie, którzy byli w określonym wieku, gdy powstała ta płyta, od 15 do 23 lat, i właśnie wtedy najbardziej przeżywali muzykę The Cure. Po drugie są to ludzie, którzy nie mogli wówczas znać tej płyty, bo byli na nią za młodzi. Poznali ją później. A dzięki niej coś tam przeżyli. I w ich umysłach obrosła wspomnieniami. Po trzecie są to ludzie, którzy uważają, że Pornography to wielki album, to klasyczny album, ponieważ gdzieś zetknęli się z taką opinią. Wśród zwolenników tej płyty różne osoby mają różne powody, by ją wielbić. Jeśli natomiast chcesz poznać moje zdanie na temat Pornography, to uważam, że w chwili powstania rzeczywiście był to najważniejszy album The Cure. Później nagraliśmy jednak The Top i ten album stał się dla mnie najważniejszy. Nagraliśmy The Head On The Door, no i ten album stał się dla mnie najważniejszy. I tak dalej. Właściwie każdy kolejny album był dla mnie ważniejszy niż poprzednie. Nie chcę przez to powiedzieć, że był lepszy niż poprzednie, niż Pornography, tak jak bym powiedział, że był gorszy. Nie bardzo bowiem potrafię wartościować muzykę. Gdybym jednak musiał wybrać jedną płytę The Cure, która miałaby przetrwać, bo pozostałe z jakichś powodów musiałyby zostać zniszczone, wskazałbym na Wild Mood Swings. Co prawda gdy dziś przywołuje z pamięci okoliczności powstania Pornography, przypominam sobie, że naszym celem było wtedy nagrać coś doskonałego, nagrać doskonały album. A jednak jest coś, co nie pozwala patrzeć na Pornography już dziś jak na doskonałe dzieło The Cure. Otóż odbiór muzyki The Cure jest inny niż wtedy, The Cure znaczy dla dzisiejszej publiczności coś innego niż przed laty… Wiesz, moim zdaniem ogląd naszego dorobku zależy od tego, kiedy dana osoba odkryła muzykę The Cure i czym ta muzyka się dla niej stała. Zależy zresztą od wielu rzeczy. Wiesz, gdyby na przykład płyta Wild Mood Swings ukazała się przed laty, gdyby była naszym debiutem, ogląd całej twórczości The Cure byłby przecież zupełnie inny niż jest. Dla mnie Pornography… Wiesz, ja nigdy nie wracam do tej płyty, nie słucham jej. Dla mnie jest czymś potwornym. Zasadniczo chciałbym wymazać z pamięci wszystkie wspomnienia związane z tą płytą. Jest na niej co prawda kilka piosenek, z których jestem naprawdę dumny. Są jednak i takie, które- gdy próbuję je zaśpiewać- powodują zimne poty. Tak, niełatwo przychodzi mi je wykonać- ze względu na wszystko, co sobą reprezentują. Każde wykonanie zmusza mnie do postawienia sobie pytania, co je zrodziło. Ale nie są to przyjemne wspomnienia. Mogę zrozumieć, dlaczego niektórzy lubią tę płytę, ale ja mam do niej zupełnie inny stosunek.
Wiem, że praca nad albumem Kiss Me Kiss me Kiss Me była dla ciebie jednym z najprzyjemniejszych doświadczeń w blisko dwudziestoletniej historii The Cure. Powiedziałeś o niej: To była świetna zabawa. Co sprawiło, że ta sesja była większą zabawą niż inne?
Był jeden oczywisty powód- fakt, że nagrywaliśmy Kiss Me Kiss Me Kiss Me w Vinyard, na południu Francji. Tylko sukinsyn by tego nie docenił (śmiech). Była piękna słoneczna pogoda, mieliśmy do dyspozycji basen, mogliśmy nieodpłatnie korzystać z piwnicy pełnej wina (śmiech). A więc… Poza tym wiedzieliśmy, że udało nam się stworzyć naprawdę dobre piosenki. Zanim weszliśmy do studia, wszystkie zostały napisane i zarejestrowane – też na południu Francji – w wersjach demo. I wiedziałem, że to będzie naprawdę dobry, bardzo dobry album. Wszyscy byliśmy przekonani, że powstaje świetny album. A to sprawiało, że atmosfera była niezwykle elektryzująca. Sesja trwała trzy miesiące. I był to ogromnie przyjemny okres. Wiesz, jeden z tych okresów w życiu, gdy żałujesz, że dzień nie trwa dłużej, że nie trwa 48 godzin. Tak więc, ponieważ wiedziałem, że będzie to dobry album, byłem podekscytowany całym przedsięwzięciem, wszystkim, co robiliśmy. Tak, to był dziwny czas. Rozmawiałem o tym nawet niedawno z Mary. W okresie poprzedzającym nagranie Kiss Me Kiss Me Kiss Me każdy dzień przynosił gotową piosenkę! Pamiętam, że o drugiej zaczynałem klecić jakieś słowa, o piątej ktoś przynosił mi drinka, a o ósmej utwór był gotowy. Dziwne. Dzisiaj bym tak nie potrafił.
Powiedziałeś kiedyś, że Disintegration to album, którego miejsce jest gdzieś pomiędzy Faith i Pornography. Czy mógłbyś to wyjaśnić?
Naprawdę powiedziałem coś takiego? Moje słowa sprzed lat mnie prześladują… Wiesz, w chwili ukazania się to był niezwykle ważny album. Zresztą to nadal jeden z trzech najważniejszych naszych albumów. Powiedziałbym, że to ten album, a w każdym razie jeden z tych albumów, na których udało nam się najlepiej zrealizować. I to pod każdym względem. To świetny album i w warstwie emocjonalnej, i w warstwie muzycznej. Jest taki, jaki chciałem, żeby był. Wiesz, czasem zdarza się tak, że gotowa płyta rozmija się trochę z ambicjami i założeniami, jest czymś innym, rozczarowuje mnie. Chociaż nigdy nie żałuje, że jest taka, jaka jest. Nie warto załamywać rąk nad czymś, czego i tak się nie da już zmienić. Wiesz, Disintegration to album zupełnie inny niż Kiss Me Kiss Me Kiss me. Gdy przystępuje do pracy nad płytą, mam głowie zawsze wyobrażenie na temat, jaka ma być. I Kiss Me Kiss Me Kiss Me miała być płytą pełną luzu, płytą niefrasobliwą. Tymczasem Disintegration… To był bardzo ciężki album. Atmosfera w studiu w tym czasie była bardzo ciężka. Wiesz, tę wypowiedź, którą przytoczyłeś, rozumiem tak, że na Disintegration udało się wreszcie osiągnąć to to, co chciałem osiągnąć na Pornography. Zwłaszcza w warstwie literackiej. To bez wątpienia znacznie lepszy album niż tamten…
Moją ulubioną płytą The Cure jest Wish…
Dobry wybór.
Czy dla ciebie ma ona również jakieś szczególne znaczenie?
Owszem, gdy powstawała, uważaliśmy, że to najlepsza płyta The Cure (śmiech). To znaczy… Dla mnie trzy ostatnie albumy to największe osiągnięcia The Cure. Disintegration, Wish i Wild Mood Swings. Gdy płyta Wish się ukazała, zupełnie nie została zrozumiana. Ludzie nie wiedzieli, co z nia począć. Oczekiwali bowiem, że nagramy coś, co będzie następstwem Disintegration. Tymczasem my nagraliśmy coś zupełnie innego. Moim zdaniem na Wish jest parę wspaniałych piosenek. Choćby From The Edge Of TheDeep Green Sea. To jedna z tych rzadkich piosenek, o których już od chwili nagrania wiesz, że należą do najlepszych rzeczy, jakie kiedykolwiek uda ci się stworzyć. Myślę, że Open, Deep Green Sea i End to najlepsze piosenki w całym naszym dorobku. To bez wątpienia moje ulubione piosenki. A dobrych utworów jest na tej płycie więcej. Choćby Trust, choćby To Wish Impossible Things…
cyganeria
Powiedziałeś: To tragiczne i nudne należeć do cyganerii przez cały czas. Czy nie uważasz jednak, że takie jest już twoje przeznaczenie?
Nie. Wiesz, mówiąc coś takiego miałem na myśli, że … Pogląd, iż człowiek postrzegany jako artysta jest tym artystą w każdej chwili swego istnienia, to bzdura. Ogromną część działań The Cure wypełniają zajęcia niesamowicie nudne. Mam na myśli całą tą biznesową część poczynań zespołu, mam na myśli moje starania o zachowanie pełnej kontroli nad The Cure, wymagające mnóstwa zabiegów, ogromu niesamowicie nudnej pracy, gadania o nudnych sprawach z nudnymi ludźmi. Ale robię to, ponieważ chce decydować o poczynaniach The Cure, nie chcę, by działalność grupy kontrolował ktoś z zewnątrz. Gdybym był klasycznym przedstawicielem cyganerii artystycznej, artystą w każdym calu, nie miałbym zielonego pojęcia, co się wokół mnie dzieje. A przecież to kompletna bzdura. Ta teoria została wywiedziona z dziewiętnastowiecznej, romantycznej wizji poety- kogoś, kto egzystuje jakby w innym świecie. Odstaje on jednak od rzeczywistości. W życiu każdego człowieka nadchodzą takie chwile, że chciałby uciec od szarzyzny codzienności, że chciałby raz na zawsze wznieść się ponad nią. Nie jest to jednak możliwe. Wiesz, twoje ciało, twój mózg by sobie z tym nie poradziły. Tak jak ucieczka w narkotyki, całkowite pogrążenie się w narkotykach, które prowadzi do śmierci. Oczywiście nasz styl życia ma w sobie coś cygańskiego. Podróżujemy po świecie wielkim autobusem i utrzymujemy się z grania muzyki. Na swój sposób to najbardziej cygańskie życie jakie można sobie wyobrazić. A nasz autobus jest bardzo cygańskim miejscem (śmiech). Ale przez większą część czasu jest tylko autobusem. Wiesz, są ludzie, którzy tworzą wokół siebie aurę prawdziwych artystów. Czy to jednak wystarczy by rzeczywiście być prawdziwym artystą? W zespole często rozmawiamy na ten temat. Kto jest artystą, a kto nim nie jest? Wiesz, dla mnie dzieciak z pędzlem w ręku jest takim samym artystą jak ja. Głupi obrazek namalowany przez dziecko to dokonanie artysty – proste i szczere. Jeśli ty weźmiesz do ręki pędzel, bo naprawdę będziesz chciał coś namalować- również będziesz w tym momencie artystą. To nie jest kwestia trybu życia. Wiesz, historia The Cure zna takie okresy, gdy prowadziliśmy dość osobliwy tryb życia- przez kilka tygodni, czasem przez kilka miesięcy. I przez świat zewnętrzny byliśmy dostrzegani jako ludzie naprawdę zwariowani. Ale dla nas, to co robiliśmy miało sens. Wiesz, gdy patrzę za siebie, widzę, że nasz świat, zewnętrzny świat The Cure, został zbudowany z ogromnym rozmysłem i okopany przez ludzi w rodzaju menażerów. Stał się światem tylko dla nas. Wiesz, studio takich, a takich rozmiarów, kontrolka takich a takich rozmiarów. Przekraczając próg tego świata musiałeś postawić sobie pytanie: „O co tu do cholery chodzi?” Tak , to było dziwne. Ale wiesz, ja nie utknąłem w tym świecie. Zresztą nikt z nas nie utknął. Rzecz w tym, że musisz mieć kontakt z rzeczywistością, by mieć pewność, iż to, co robisz, ma wartość.
Wiem, że we Francji wpisuje się dorobek The Cure w ramy tamtejszej tradycji romantycznej. Co o tym sądzisz?
Mogę to zrozumieć. W tekstach, które piszę, pojawiają się bowiem nawiązania do twórczości poetów francuskich, zwłaszcza do Baudelaire’a, Rimbauda i Villaina. Poeci francuscy rzeczywiście są moimi ulubionymi. Nie sądzę jednak, by moje teksty zakorzenione wyłącznie we francuskiej tradycji literackiej.
sukces
Powiedziałeś w jednym z wywiadów: Sukces podpełza do ciebie niepostrzeżenie, chyba, ze za bardzo się przed nim bronisz. Albo podpełza do twojej wytwórni płytowej. Wiedzą, że stałeś się gwiazdą. I jeśli nie będziesz uważał, możesz stać się przedmiotem jakichś beznadziejnych zabiegów komercyjnych. Czasem mam ochotę zrobić coś, by zerwać ten gwiazdorski szablon i nagrać coś okropnego. Chciałbym cię zapytać, jak wyobrażasz sobie okropną płytę The Cure ?
Wiesz, The Cure stał się zespołem, w którym i wytwórnia płytowa, i cały świat dostrzegły duży potencjał ekonomiczny dobrych 15 lat temu. Naiwnością byłoby sądzić, ze gdybyśmy przestali sprzedawać płyty, ludzie z wytwórni fonograficznej przejęli by się, czy przeżyjemy, czy tez poumieramy. Czasami pewnie woleliby, byśmy poumierali, sprzedali by bowiem więcej naszych płyt… Cóż, raz jeszcze muszę stwierdzić, że wcale nie chciałem powiedzieć tego, co wydaje się wynikać z wypowiedzi, którą przypomniałeś. Przypuszczam, że jest to fragment mojej odpowiedzi na pytanie dotyczące Wish. Płyta ta odniosła bowiem ogromny sukces. Wydaliśmy wtedy singel z piosenką Friday I’m In Love. I mogło się wydawać, że jest to posunięcie bardzo komercyjne. Ale wiesz, bywało i tak, że wydawaliśmy płyty, które… Gdy przedstawiliśmy wytwórni taśmę z Disintegration, byli cholernie przerażeni. Uważali, ze to okropny album, że nigdy się nie sprzeda, bo jest zbyt ponury, zbyt mroczny. Oczekiwali od nas raczej czegoś takiego jak Kiss Me Kiss Me Kiss Me czy Standing On A Beach. Chcieli popu, chcieli czegoś pogodnego i wesołego. Ale nawiązując do tego pytania, nie sądzę bym naprawdę mógł pragnąć nagrać płytę, którą uważałbym za złą. Natomiast jeśli album, który nagramy, okaże się dokonaniem nie komercyjnym, nie przejmujemy się tym. Nie dbamy o to, czy będzie na 1 miejscu list bestsellerów. Nie ma to dla nas żadnego znaczenia. Do sztuki nie można przecież przykładać kategorii komercyjnych. A płyta, która się nie sprzedaje, wcale nie musi być złą płytą. Z kolei płyta, która jest bestsellerem, wcale nie musi być dobrą płytą. Jeśli bowiem jakiś utwór jest grany do upadłego w radiu, jeśli MTV nadaje go 16 razy dziennie, może dojść do tego, że ludzie zaczną go kupować ponieważ się z nim już oswoili, ponieważ zaczyna im się kojarzyć z jakimiś przeżyciami i chcą do niego wracać. Cóż mogę powiedzieć? Ja oceniam nasze płyty pod kątem tego, co znaczyły dla mnie w chwili powstania. Nie przykładam do nich miary sprzedanych egzemplarzy. Historia The Cure jest zresztą dość niecodzienna. Każda nasza płyta osiągała bowiem większy nakład niż poprzednia. Każda nasza płyta pod względem komercyjnym miała większą wartość niż poprzednia. Chociaż zawsze robiliśmy to, na co mieliśmy ochotę. Wild Mood Swings to pierwsza nasza płyta, która sprzedała się gorzej niż poprzednia. I można by uznać, że jesteśmy skończeni. Ale przecież ta płyta rozeszła się w ponad milionie egzemplarzy. Gdyby album Seventeen Seconds sprzedał się w milionie egzemplarzy, naprawdę bylibyśmy martwi. Wtedy nie udźwignąłbym takiego sukcesu. Nie poradziłbym sobie z myślą , że to co robię, jest zrozumiałe, oczywiste dla każdego. Jak więc widzisz, bardzo powoli dochodzimy do miejsca, w którym jesteśmy dziś. I dzięki temu mogłem zrozumieć komercyjną stronę tego, co robimy. I od pewnych aspektów sukcesu komercyjnego się odgrodzić. Jeśli natomiast ktoś mi powie, że nie chce by ludzie słuchali jego muzyki, zarzucę mu kłamstwo. Istota tworzenia muzyki polega bowiem na tym, że człowiek chce się dzielić nią z innymi, chce nagrywać i sprzedawać płyty, chce dawać koncerty i przyciągać na nie publiczność. W przeciwnym razie po co byłoby się z tym chrzanić. Ja nie nagrywam płyt po to, by posłuchała ich jedna osoba gdzieś w pieprzonej sypialni powiedzmy w Berlinie. To mnie nie interesuje. Muzyka The Cure jest adresowana do wszystkich, którzy zechcą jej posłuchać, do wszystkich, których zainteresuje. Ale powtórzę jeszcze raz. To, ile osób kupi płytę, nie ma wpływu na moją opinię o niej. Jeśli ludzie nie polubią którejś z naszych płyt, wcale nie umniejsza to jej wartości w moich oczach.