„Chcę aby niebo spadło, chcę błyskawicy i grzmotu, chcę krwi zamiast deszczu, chcę aby świat mnie zadziwił. Chcę chodzić po wodzie, przelecieć się na Księżyc. Chcę tego wszystkiego i to szybko.” Tak właśnie zaczyna się ten album. „Want”. Powala. Dla mnie osobiście jedna z najznakomitszych kompozycji w dorobku zespołu, zarówno pod względem muzycznym jak i tekstowym. Kiedy Robert Smith wypluwa z siebie kolejne wstrząsające wersy aż czuć jak przy tym wyprówa z siebie przysłowiowe flaki. Naprawdę długo musiałbym szukać kompozycji innego artysty, która potrafiłaby ze mną zrobić to, co robi „Want”. Trudno znaleźć podobny puls, podobną gorączkę i tchnienie beznadziejności bijące z każdego słowa. „Bez względu jak bardzo bym chciał, wiem w środku że nigdy nie będę miał więcej nadziei albo jeszcze trochę czasu…”. To jeden z tych utworów, po którym mógłby się zawalić świat. Ale grzechem byłoby zachwycanie się tylko nad nim, zwłaszcza, że potem następuje jeszcze trzynaście innych utworów – niemniej żaden z nich ani na sekundę nie zagłusza echa tego pierwszego…
Album wydaje się trochę chaotyczny, czternaście kompozycji w większości nie przekraczających pięciu minut (tylko ostatnia sięga ośmiu) to jak się po wielokrotnym przesłuchaniu wydaje zbyt dużo aby zbudować spójną całość. Ale co ciekawe spora ilość kompozycji nie brzmi samodzielnie tak dobrze jak w towarzystwie pozostałych, co trochę by przeczyło poprzedniemu zdaniu. Choć czyż to nie oznaka po prostu słabości tych utworów, które same nie mogą się obronić? W obrębie samego albumu zauważa się dużo wtórności – jednolite brzmienie raczej nie służy eksperymentom, choć w „Club America” (dzięki cięższym gitarom to najostrzejszy utwór na albumie) Pan Robert schodzi głosem bardzo nisko, bawiąc się nim w wyższych partiach w hawajskim „The 13th”, chyba zamierzenie dość komicznym, co wyróżnia obie kompozycje z pozostałych. Album ma jeszcze jedną poważną wadę – przez to wszystko nie sposób zapamiętać tytułów utworów – one się po prostu strasznie mylą, szczegołnie te z drugiej połowy „Wild mood swings”. Przynam się bez bicia, że to jedyna taka płyta, z którą w tej kwestii mam tak poważne problemy. Dziwne, bardzo. Ale niewątpliwy udział w tym ma fakt, że większość z tytułów jest jednowyrazowa. Dezorientacji dopełnia żółto niebieska oprawa graficzna z fotografiami clowna w sporym zbliżeniu. Bo jak ją zinterpretować w odniesieniu do właściwej zawartości wydawnictwa? Ale wróćmy do muzyki, to ona jest najważniejsza, na resztę można przymróżyć oko…
Oczywiście nasze błąkania wśród tytułów, podobych kompozycji i ciągłego szoku po „Want” rozświetlają przepiękne perełki, z ktorych The Cure od lat słynie. Są nimi przede wszystkim „This is a lie”, unoszone przez partię smyczkową oraz „Treasure” z rozleniwioną solówką i drobniejszym zdobieniem smyczkami. Te dwa utwory zupełnie naturalnie wzruszają, bez większego wysiłku, bez potrzeby istnienia sprzyjających temu warunków. Tego wzruszenia trochę brakuje w „Jupiter crash” i „Bare”, które ocierają się o podobne tempa. Jest tu też parę dynamiczniejszych kompozycji, które w swej rutynie nie pozostawiają w słuchaczu po sobie żadnego śladu. Pierwsze bez zostawienia jakichkolwiek wrażeń przelatuje „Return”, potem „Mint car” z nawet chwytliwym refrenem i „Round & round & round”, któro najkrótsze na albumie samo się o taki los prosi. Zupełnie inaczej jest z takim „Strange attraction” czy „Trap”, napędzanymi rzeźkim tempem i zapadającymi w pamięć refrenami. Z poziomem utwórów nie jest równo – to prawdziwa jazda po wybojach…
Jak jasno widać krążek pozostawia mieszanie uczucia. Z jednej strony mamy powalające „Want”, za którym stoją chwile wzrószeń i parę ciekawszych kompozycji a z drugiej sporo wybrakowanych utworów i zabójczą jednolitość całości, która przy ponad godzinie trwania czyni album bardzo trudnym do przesłuchania za jednym razem. A takich sytuacji nie powinno się dopuszczać. Zapewne częste będą sytacje, w których album będzie kończył się na samym zapętlonym „Want”, którego może na dziś po kilkudziesięciu przesłuchaniach już mi wystarczy, ale jutro z pewnością będę chciał jego jeszcze więcej…