Trzy godziny terapii. The Cure, Primavera Sound 1.06.2012

„W znakomitej formie rozpoczyna swoje letnie festiwalowe tournee kultowa formacja The Cure.” – tak zaczyna swoją relację z koncertu w Barcelonie Przemyslaw Gulda z Gazety Wyborczej. Całość możecie przeczytać tutaj lub poniżej…

Ogłoszenie przez brytyjską legendę alternatywnej muzyki krótkiej trasy koncertowej, która tego lata obejmie swym zasięgiem kilkanaście festiwali w Europie, było wielką niespodzianką i wydarzeniem, na które tysiące fanów zespołu przygotowywało się już od zimy. Niezwykła trasa właśnie ruszyła: jeden z pierwszych koncertów w jej ramach odbył się w piątkowy wieczór na barcelońskim festiwalu Primavera.

Pod największą sceną w Parc Del Forum zgromadziły się dziesiątki tysięcy fanów, żeby posłuchać jeszcze raz – kto wie, czy nie jeden z ostatnich – absolutnie kanonicznych dziś utworów tej formacji na żywo, w oryginalnym wykonaniu. I żeby sprawdzić, w jakiej formie jest dziś The Cure i lider zespołu, charyzmatyczny Robert Smith.

Wniosek z hiszpańskiego występu może być tylko jeden – ten zespół nie potrzebuje żadnych lekarstw, ma się znakomicie i gra absolutnie rewelacyjne koncerty. Ten w Barcelonie trwał bite trzy godziny i ani na moment nie tracił tempa i energii ani nie obniżał wysokiego poziomu emocji. Zaczął się bardzo melancholijnie, od utworów „Plainsong” i „Pictures Of You” z jednej z najsmutniejszych i najważniejszych płyt zespołu, „Disintegration” z 1989 roku. A potem posypały się klasyczne kompozycje, wielkie przeboje i nieco mniej znane rarytasy z niemal wszystkich albumów i wszystkich okresów w historii grupy: od tych zimnofalowych („A Forest” czy „One Hundred Years”), indie rockowe („Just Like Heaven” i „In Between Days”), „dyskotekowych” („Love Cats”, „Japanese Whispers”), aż do pop rockowych („Friday, I’m In Love”). A wszystko zwieńczył utwór, który po prostu nie mógł nie zabrzmieć na koniec, nieśmiertelny, wykonywany przez dziesiątki innych zespołów, w dziesiątkach najróżniejszych konwencji i stylistyk, „Boys Don’t Cry”. Trafnie wybrane, znakomicie ułożone, świetnie wykonane wszystkie te kompozycje były idealnym przewodnikiem po tym, czym było i czym jest dziś The Cure.

Muzycy ani na moment nie tracili werwy i energii, działali bezbłędnie jak świetnie naoliwiony mechanizm, robiąc sobie na dodatek niespodzianki, takie jak choćby moment, w którym utwór „A Forest” nieoczekiwanie przerodził się na sam koniec w uroczyste „Happy Birthday”, dedykowane basiście grupy, Simonowi Gallupowi, który właśnie obchodził urodziny.Sam lider zespołu, mimo coraz częstszych kpin, że w jego wieku chodzenie w natapirowanych włosach i szmince na ustach trochę już nie przystoi, mimo filmu „Wszystkie odloty Cheyenne’a”, który bezlitośnie wykpiwał jego wizerunek, najwyraźniej nic sobie z tego nie robi i pozostaje wierny sobie. Fakt, nie wygląda już tak, jak trzy dekady temu i ten image też nie wygląda najlepiej na jego zmienionym przez czas ciele, ale najważniejsze jest to, że jego charakterystyczny głos wciąż pozostaje taki sam, jak w złotych latach The Cure.Roli tego zespołu w kreowaniu dzisiejszej postaci muzyki alternatywnej nie sposób przecenić, przebojów, które nagrał w swej długiej karierze nie sposób zliczyć, dlatego bez dwóch zdań warto wykorzystać tegoroczną szansę, by jeszcze raz usłyszeć The Cure na żywo. Nie ma najmniejszych obaw – sądząc po tym, co się działo w piątkowy wieczór w Barcelonie, najnowsze występy grupy nie zawiodą jej fanów ani trochę.

Przemysław Gulda, Barcelona

W specjalnym dodatku Wyborczej o drugim dniu festiwalu Primavera czytamy ponadto:

(…) A potem wydarzyło się coś, czego się kompletnie nie spodziewałem, co mnie samego zaskoczyło w bardzo poważnym stopniu. Bo już od kilku tygodni dworowałem sobie przy każdej możliwej okazji i w każdy, najbardziej choćby bezlitosny, sposób z zespołu The Cure i jego najnowszej trasy koncertowej. Żartowałem sobie, że po rewelacyjnej roli Seana Penna, który w filmie „Wszystkie odloty Cheyenne’a” niemal nieludzko dworuje sobie z image’u lidera grupy, Roberta Smitha, oglądanie go na scenie już nigdy nie będzie mogło być na poważnie. Kpiłem z najnowszych poczynań zespołu, nie dorastających do pięt tym sprzed lat. Opowiadałem, że granie trzygodzinnych koncertów jest kompletnym absurdem i powinno być właściwie zupełnie zakazane.

Dlatego jadąc do Barcelony nic sobie właściwie nie robiłem z faktu, że będę miał tam okazję zobaczyć zespół The Cure. W ogóle nie nastawiałem się na to, żeby jakoś dłużej stać pod sceną podczas występu tej grupy – miałem wręcz dokładny plan tego, gdzie będę i jakie inne koncerty będę oglądał w czasie, kiedy nie będę oglądał występu The Cure.Na jego początek trafiłem trochę przez przypadek, tylko dlatego, że lekko rozczarowało mnie nowe oblicze grupy Lithurgy, która zauroczyła mnie absolutnie podczas ubiegłorocznego Off Festivalu, a dziś, w składzie bez genialnego perkusisty, zauroczyć mnie całkiem nie chciała.Stanąłem więc w miejscu, z którego było doskonale widać największą festiwalową scenę – zgromadził się już pod nią niemal niewiarygodny tłum, którego tegoroczny festiwal z pewnością jeszcze nie oglądał. Koncert się zaczął, wstałem i… umarłem. Smith wiedział, jak mnie podejść: na początek wybrał dwa utwory z płyty „Disintegration”, jakby dokładnie wiedział, jak bardzo była dla mnie ważna, jakby dokładnie wiedział, że choć dotyczyła wówczas zupełnie innej miłości, zupełnie innej sytuacji, dziś nagle znów okaże się szokująco adekwatna. I nawet jeśli kiedy powstawała piosenka „Pictures Of You” Mark Zuckerberg jeszcze nawet nie widział na oczy komputera, Smith doskonale przewidział, że będę trawił całe godziny na facebooku, żeby „patrzeć na twoje zdjęcia tak długo, żeby uwierzyć, że są prawdziwe”, doskonale przewidział na dodatek, że „nie ma na tym świecie nic czego chciałbym bardziej, niż nie czuć, jak to wszystko się rozpada” i jeszcze, że „czasem sprawiasz, że czuję, jakbym żył na samym końcu świata, a ty mówisz: ale ja się po prostu tak uśmiecham”. Nie mogłem uwierzyć. Nie mogłem uwierzyć, jak bardzo te piosenki, te teksty nieustannie i niezmiennie wciąż są o moim życiu. Nie mogłem uwierzyć, jak bardzo wciąż znam je absolutnie na pamięć, choć nie słuchałem ich latami. Nie mogłem uwierzyć, jak łatwo dałem sam sobie wmówić, że miedzy mną, a tym zespołem już wszystko skończone, że nic z tego nie będzie, że możemy co najwyżej zostać przyjaciółmi. Czułem się jakbym co najmniej trzy razy zaparł się, że znam ten zespół i byłem pewien, że zaraz zapieje kogut, choć przecież dopiero zapadł zmierzch.

Po tych dwóch piosenkach nie mogłem się już ruszyć z miejsca i stałem przez trzy bite godziny, słuchając prawdziwego wyciągu z mojej muzycznej edukacji, kanonu, który w stopniu, o którym nie wiedzieć właściwie czemu próbowałem zapomnieć, sprawił, że dziś słucham właśnie takiej, a nie innej muzyki, a poniekąd także sprawił, że robię dziś to, co robię w życiu. Stałem tam, słuchałem kolejnych piosenek i niemal nie mogłem uwierzyć jak bardzo znam je wszystkie na pamięć, jak bardzo dużo wspomnień wiąże się z każdą z nich, jak wiele mnie z nimi łączy.Stałem tam i odszczekiwałem skrupulatnie i konsekwentnie wszystkie te złe słowa, wszystkie te kpiny, wszystkie te oszczerstwa, które w ostatnim czasie wypowiedziałem i pomyślałem w związku z tym zespołem. Stałem tam i coraz bardziej uświadamiałem sobie, że tak się nie robi: nie gryzie się ręki, która karmi znakomitą muzyką i trafionymi w punkt tekstami, „nie śmieje się z głosu ojca”, bo to głos ważny i ze wszech miar godny szacunku. Panie Robercie, choć pan tego nigdy nie przeczyta, oficjalnie przepraszam, oficjalnie dziękuje za wszystko, co od pana dostałem i oficjalnie zapewniam, że zrobię wszystko, żeby jak najwięcej osób dowiedziało się w jak znakomitej jest pan dziś formie i wybrało się na pana najbliższe koncerty.

A już prawie na sam koniec tej długiej nocy, żeby na tym – zupełnie nieoczekiwanie – bardzo smakowitym torcie wrażeń położyć jeszcze wisienkę mocnych emocji, pobiegłem na koncert grupy Codeine. Owszem, byłem już sporo spóźniony, ale to była cena, której nie zawahałem się zapłacić, żeby usłyszeć na własne uszy, wykonany przez samego autora absolutny klasyk, utwór „Boys Don’t Cry”, który grupa The Cure zagrała na sam koniec swojego koncertu. Utwór, który oczywiście w zupełnie przewrotny sposób wycisnął mi z oczu sporo łez – bo jak mogło być inaczej, kiedy wraz z Robertem Smithem i niezliczonym tłumem pod sceną powtarzałem, że „I took you for granted” (tego nie da się dobrze przetłumaczyć, bo przecież „brałem cię za pewnik” brzmi fatalnie, a „przyzwyczaiłem się, że po prostu jesteś obok” to jednak coś zupełnie innego) i że „teraz jest już za późno, bo odeszłaś ode mnie, ale zrobiłbym absolutnie wszystko, żebyś tylko do mnie wróciła”. Proste, napisane przecież przez nastolatka słowa, przypomniały mi, jak bardzo nastoletnie jest to, co teraz czuję (…)

Przemysław Gulda
Źródło: Gazeta Wyborcza