Bardziej surowo i gitarowo

Zatrudnienie Rossa Robinsona jako współproducenta płyty The Cure miało w sobie posmak kontrowersji. Co z muzyką zespołu zrobi producent Korna, Slipknot czy Limp Bizkit? Chyba nie każe obniżyć stroju gitar i rapować? Na tak radykalny krok na szczęście nikt się nie zdobył. Jest przede wszystkim bardziej surowo i gitarowo.

Nostalgiczny klimat Bloodflowers wypełniony smyczkami i fortepianem zastąpiły szorstkie, przesterowane gitary. Album znakomicie się zaczyna: dramatycznie narastający Lost z Robertem, który stopniowo przechodzi do szalonego krzyku i z posępnie wybijanym rytmem należy do najlepszych „otwieraczy” na płytach The Cure. Dalej też jest kilka smakowitych kąsków: mocny i mroczny Us Or Them znowu zwraca uwagę krzykiem Smitha, choć chyba jeszcze większe wrażenie robi opętańcza gra na perkusji Jasona Coopera. Anniversary intryguje chłodnym, odhumanizowanym klimatem.

Punktem kulminacyjnym jest natomiast The Promise. Epicka podróż w schizofreniczny świat Roberta Smitha pełen gorzkich wyrzutów odnośnie niespełnionych obietnic (You promised me I Time will heal/ Make me forget).

The Cure to mimo wszystko płyta dość piosenkowa. Before Three, The End Of The World czy Taking Off są kawałkami o przebojowym potencjale, dość żywiołowymi i melodyjnymi, ale przebojowością jednak nie dorównującymi takim utworom, jak Just Like Heaven czy Friday I’m In Love. Tu wychodzi zasadniczy problem z The Cure: mimo że na albumie są zarówno mroczne, klimatyczne numery, jak i całkiem chwytliwe piosenki, płycie przydałby się bardziej wyrazisty charakter. Zestaw utworów na The Cure różnił się w zależ-ności od miejsca edycji albumu.

Na dostępnym w Polsce wydaniu europejskim dodatkowo umieszczono piosenkę Going Nowhere – uroczą, nostalgiczną balladę z fortepianem i akustycznymi gitarami, w klimacie Disintegration, acz wyraźnie odstającą od reszty albumu.

Robert Filipowski
Recenzja ukazała się w miesięczniku Teraz Rock.