Majestatycznie opustoszałe, przepięknie ponure. Recenzja utwór po utworze…

Fani The Cure mieli już okazję usłyszeć kilka zwiastunów nowego albumu „Songs of a Lost World”, pierwszego wydawnictwa zespołu od 16 lat. Robert Smith i jego ekipa wykonali pięć utworów z tej płyty podczas swojej ostatniej światowej trasy koncertowej.

Trasa ta obejmowała pamiętny przystanek w Dublinie w grudniu 2022 roku, kiedy przedświąteczna radość Smitha kontrastowała z tęsknym, a chwilami wręcz przygnębiającym tonem nowych piosenek. Inaczej, w porównaniu do lata 2018 roku, kiedy Smith sugerował w brytyjskiej gazecie, że jego kreatywność mogła się wyczerpać.

„Myślę, że istnieje ograniczona liczba prób, kiedy można śpiewać o pewnych emocjach” – powiedział wtedy. „Próbowałem pisać piosenki o czymś innym niż to, co czuję, ale są one suche, intelektualne, a to nie jestem ja”.

Coś wyraźnie zmieniło się w międzyczasie, a w majestatycznym albumie „Songs of a Lost World” Smith osiągnął szczyt swoich melancholijnych zdolności. To przepięknie, ponure dzieło, w którym wokalista mierzy się ze śmiercią swoich rodziców i brata Richarda, które nastąpiły w stosunkowo krótkim czasie.

Te wydarzenia wprowadziły go w nową rzeczywistość, a mimo całej tej ciężkości na albumie czuć rozbrajające poczucie świeżości, gdy Smith odkrywa, że pewnego ranka obudził się jako inna osoba.

Chociaż utrata bliskich mogła wyzwolić falę kreatywności – muzyka ewidentnie jest dla niego sposobem radzenia sobie z bólem jak nigdy wcześniej – to jednak projekt ten jest głęboko zakorzeniony w melancholijnej esencji The Cure. Wielkie, piękne gitarowe brzmienia przywodzą na myśl stoicki klimat albumów The Head on the Door z 1985 roku oraz Disintegration z 1989 roku, a miażdżący smutek tekstów stawia ten album obok Pornography z 1982 roku, jako jedno z najbardziej ponurych dzieł zespołu. Muzyka przesuwa się jak lodowiec o północy – majestatyczna, niepowstrzymana, a chłód osiada ciężko i nie opuszcza słuchacza.

Poniżej opis utworów przed premierą albumu, zaplanowaną na piątek, 1 listopada.

1. Alone
Pierwszy singiel wzbudził entuzjazm wśród fanów The Cure, dając nadzieję, że zespół powrócił do swojej najlepszej formy, po rozczarowującej płycie z 2008 roku (w ostrych słowach Pitchfork nazwał ją „szczęśliwą i wygodną”). Smith jest w najbardziej epickim nastroju introspekcyjnym, pojawia się dopiero po 3 minutach i 30 sekundach, wyłaniając się na tle smutnego riffu. Jest wolno, smutno i genialnie, a teksty zapowiadają nadchodzący ból, gdy wyznaje: „To koniec każdej piosenki, którą śpiewamy. Ogień wypalił się do popiołu, gwiazdy przygasły łzami”.

2. And Nothing Is Forever
Kolejny wywołujący dreszcze utwór. Trwający ponad sześć minut, rozpoczyna się od smyczków, pianina i zygzakowatej gitary granej przez Reevesa Gabrelsa, byłego współpracownika Davida Bowiego, który dołączył do The Cure w 2012 roku. Nastrój jest jesienny, a dynamiczne przejścia perkusyjne Jasona Coopera przywodzą na myśl Phila Collinsa dryfującego przez głęboką przestrzeń kosmiczną. Temperaturę dodatkowo obniżają wokale Smitha, które pojawiają się dopiero po 2 minutach i 50 sekundach. Zwraca się on do ukochanej osoby, która jest poza jego zasięgiem. „Wiem, że mój świat się starzeje” (…) „Obiecaj, że będziesz ze mną na końcu”.

3. A Fragile Thing
Basista Simon Gallup wysuwa się na pierwszy plan, gdy album nabiera tempa dzięki intensywnemu, gotyckiemu utworowi, który nawiązuje do mrocznej atmosfery klasyków The Cure, takich jak A Forest. Spotykamy Smitha w trudnym momencie – może chodzi o melancholię związaną z lockdownem? – gdy zastanawia się, czy jego przeznaczeniem jest czuć się odizolowanym i przygnębionym. „Cały ten czas w samotności sprawił, że czuję się zraniony, smutny i zagubiony” – wyznaje.

4. Warsong
Słychać echa ukochanego hitu The Cure, Lovesong, w tym lśniącym, bardzo osadzonym w klimacie lat 80. utworze, w którym amorficzna gitara Smitha przywołuje skojarzenia z Pink Floyd i Cocteau Twins. Zaczyna się od przedłużającego się, jednostajnego dźwięku, na który nakłada się glitchowa gitara. Tekst to radosna interpretacja utworu Taylor Swift – Shake It Off… Żartuję! To powrót do tematów izolacji i narastającego lęku, gdy Smith mówi komuś bliskiemu, że „okłamujemy się nawzajem, by ukryć prawdę”. Ktoś potrzebuje przytulenia – a tym kimś jesteś ty, słuchaczu.

5. Drone:nodrone
The Cure przywołują ducha swoich naśladowców, Nine Inch Nails, w rzadko spotykanym na tym albumie szybkim utworze, który zawiera coś na kształt chóralnego refrenu, gdy Smith powtarza „Down, down, down… Yeah… I’m pretty much done.” Proszę, nie mów tego, Robert – zostały jeszcze trzy piosenki!

6. I Can Never Say Goodbye
Smith ponownie daje sobie czas w ponad sześciominutowym utworze, który opiera się głównie na melancholijnej gitarze i lodowatych klawiszach. Jednak kiedy wokalista pojawia się po ponad dwóch minutach wyrzuca z siebie wiele emocji, które bezpośrednio odnoszą się do śmierci jego brata. „Nie ma gdzie się schować… Klękam, pusty w środku” (…) „Coś złego nadchodzi, odbierając życie mojego brata – nigdy nie będę mógł się pożegnać.” To bezkompromisowe rozważanie nad stratą jest prawdopodobnie najostrzejszym momentem na albumie.

7. All I Ever Am
Pogrzebowe tempo nieco przyspiesza wśród warstw brzęczących gitar i ciężkiego riffu, który przywodzi na myśl New Order z czasów albumu Low-Life z 1985 roku (który zresztą sam był mocno inspirowany twórczością The Cure). Można by zaśpiewać ten utwór razem ze Smith’em – gdyby nie teksty, które chcą się wypłakać na twoim ramieniu („wszystko, czym kiedykolwiek jestem, nigdy nie jest do końca tym, kim jestem”).

8, Endsong
The Cure otworzyli Disintegration, uznawany przez Smitha za ich arcydzieło, majestatycznym utworem Plainsong. Teraz, dziesięciominutowym Endsong, próbują osiągnąć podobny efekt w odwrotnym kierunku – to wolny, pulsujący utwór, w którym Smith, mający teraz 65 lat, staje twarzą w twarz z upływającym czasem, tylko po to, by odkryć, że czas odpowiada mu tym samym. „Jestem na zewnątrz, w ciemności… zastanawiając się, jak to się stało, że tak się zestarzałem” – śpiewa. „Wszystko zniknęło… nic nie zostało… wszystko, co kochałem.” Jak wiele innych utworów na tym niezwykłym albumie, jest to poruszające – ale ciemność chwilami wydaje się być przytłaczająca. To także idealne zakończenie płyty, która nie oferuje tęczy ani srebrnych promieni – tylko niekończące się deszczowe chmury i stałe zagrożenie kolejną burzą.

Éamon de Paor
Recenzja ukazała się w The Irish Times, 10 października 2024