Moja przygoda z The Cure zaczęła się stosunkowo niedawno, bo około 2 lata temu. Słyszałem o tym że mają zagościć u nas w Łodzi, lecz nigdy bardziej się nie zagłębiałem w ich twórczość. Jedynie słyszałem niektóre piosenki które mnie zaciekawiły.
Pewnego dnia przeglądając YouTube, natknąłem się na nagrania z koncertu w Łodzi gdzie zagrali Alone. W tym momencie cholernie żałowałem, że nie miałem wystarczająco pieniędzy aby udać się na ich koncert. Zacząłem za to zagłębiać się w ich dyskografię z myślą „No dobra, ale gdzie album na którym jest „Alone”” i w ten sposób minęły dwa lata, lata odkrywania ich pięknej twórczości, zatapiania się w pomysły kompozycyjne Roberta oraz uczenia się polepszać swoją grę na gitarze według jego szkoły.
The Cure oczarowali mnie przez fakt, że ich brzmienie było niepowtarzalne, Robert Smith ma bardzo charakterystyczny i ciepły głos, w dodatku poczułem sympatię do tego zespołu przez teksty, które jako nastolatek z dosyć chaotycznym życiem, przemawiały do mnie tak, jakby ktoś w końcu mnie zrozumiał. I tak czekałem na nowy album, słuchając jedynie garści piosenek które zostały zarejestrowane na koncertach. Aż pewnego dnia stało się, Songs of A Lost World ujrzało światło dzienne. Postaram się w miarę zwięźle lecz merytorycznie opisać ten album.
Po pierwsze okładka. Głowa (na początku widziałem tam eskimosa!) jakby oderwana od większej części rzeźby dryfująca po ciemnej otchłani kosmosu, zagubiona kompletnie od tego do czego należała. Zmierzająca powoli wraz z tempem wybijanym przez werbel w alone oraz lament który wzywa ją do domu, pasuje kompletnie do klimatu panującego na albumie.
Alone – utwór z nietypową perkusją, brzmiącą jak wzbogacona wersja „Underneath The Stars”, wprowadza nas razem z powolnymi i smętnymi smyczkami do otchłani serca Roberta, który to w połowie piosenki mówi nam że to koniec tej piosenki którą śpiewamy, chórki które wzbogacają ważniejszą część tekstu, powodują że możemy poczuć się jakby za oknem była wiosna, a ptaki które odlatują z naszego nieba, właśnie zbierały się aby przygotować gniazdo dla potomstwa. Ciche solówki na basie VI dodają jedynie na plus całej warstwie muzycznej, ciche poklaskiwania przez sekcję perkusyjną dodają jedynie surrealizmu.
And Nothing Is Forever – wita nas tutaj pianino oraz smyczki, które rozjaśniają nasze niebo, mimo tego że ptaki je opuściły. Nagle wchodzi on, bass który dodaje dramaturgii lecz po chwili się uspokaja. Solówka na basie VI dodaje nam lekkości, w pewnym sensie lewitacji podążając harmonijnie za całością. Piosenka to prośba, aby obiecać żeby być z nami na koniec, mimo tego że jesteśmy skazani na samotność mówimy że tego wieczoru i tak będziemy zapamiętani. Chcemy jedynie być otuleni przez bliską osobę, do rytmu jej kołysanki. Koniec końców wiemy że świat się zestarzał, i nic nie trwa wiecznie.
A Fragile Thing – Dramatyczne pianino, pociągający bas, oraz perkusja wyciągnięta jakby z From The Edge of The Deep Green Sea i spowolniona powodują że czuje nutkę romantyzmu w tej piosence. Piosenka o izolacji między dwiema osobami które się kochają, podczas spotkania po latach czuć że nic nie jest takie samo, czujemy żal oraz zarzuty do samych siebie o to kim jesteśmy teraz, kiedyś byliśmy inni. Toksyczna cecha tej relacji powoduje że druga osoba czuje że nas potrzebuje, to poczucie nas przytłacza. Znowu Robert w roli bohatera basu VI. Klasyczne dla The Cure poruszanie się po strunach tego instrumentu, dodaje jedynie dodatkowych cech tej kompozycji.
Warsong – Wita nas babuszka, grająca na akordeonie gdzieś w środku swojej chaty ryglowej, dookoła wojna, błoto i szarość, jedyne kolory które widzimy to rozbłysk bomb które właśnie zniszczyły dom jej koleżanki. Robert dogrywa nam Arpeggio które dodaje nam mroku panującego w chacie. Bass który dobija swoimi niskimi częstotliwościami, oraz solo na wah-u dodaje jedynie agresywności i chaotyczności sytuacji jaką jest wojna, Teksty Roberta są na tyle uniwersalne że możemy tu mówić o wojnie na Ukrainie jak i o wojnie ludzi, którzy mimo tego że kiedyś się kochali są teraz dla siebie wrogami. Idealny hymn dla wszystkich którzy są po rozwodzie lub tych, którzy przeszli toksyczne związki z osobą która dalej jest w twoim otoczeniu. Chowamy przed sobą prawdę kłamstwami, karmiąc tym jedynie naszą zranioną dumę i dodając jedynie nutkę toksyczności do trucizny w naszej krwi.
Drone:nodrone – To piosenka o próbie samobójczej, wpatrujemy się w pistolet, i myślimy że może nas jeden ostatni strzał doprowadzić do szczęścia. Nie wiemy kim jesteśmy, straciliśmy już swoją tożsamość i jedyne co robimy to upadamy niżej i niżej. Muzycznie brzmi jak Fascination Street. Odstawiamy na chwilę romantyzujący te wszystkie depresyjne teksty bass VI i Robert przesiada się poraz pierwszy (i ostatni) na tym albumie na gitarę akustyczną. Poczucie dzikiego zachodu jakby z Personal Jesus od Depeche Mode jest w tej piosence wyczuwalne.
I Can Never Say Goodbye – Pianino pełne żalu, oraz witający nas na wstępie sampel perkusyjny doskonale nam wszystkim znany z Disintegration i utworu takiego jak The Same Deep Water As You przypomina nam, że Robert tęskni bardzo za czasami, kiedy jeszcze jego brat mógł być u jego boku. Piosenka opisuje ten pewien Listopadowy wieczór, kiedy to brat Roberta odszedł. Dzwony zza oceanu wzywają jedynie duszę jego brata, Robert czuje jedynie bezradność, że coś odbiera jego brata. Lecz w środku nigdy nie będzie umiał się z nim pożegnać.
All I Ever Am – witają nas tutaj smyczki i perkusja rodem z Bloodflowers. Jest również pianino które czasem pod koniec taktu przeskakuje aby jedynie złagodzić bass. Piosenka opowiada nam o marzycielstwie Smitha, ucieka do świata wspomnień i melancholii aby jego nadzieja na lepsze jutro była podtrzymywana. Śpiewa również o tym że nigdy już nie będzie tym kim był, zauważył że jako ludzie cały czas się zmieniamy mimo rzeczy które pozornie są zawsze naszą cząstką.
Endsong – Uderzająca 10 minutowa kompozycja która podkreśla tekst. Stanie na dworze i wpatrywanie się w księżyc to definicja samotności. Poczucie że jako człowiek nie należysz do tego świata ponieważ wszystko co kochałeś już odeszło sprawia że sam chcesz zniknąć. Brak mi słów aby opisać bardziej Endsong. Trzeba to po prostu posłuchać na własnych uszach, a będzie się wiedziało wszystko co w tej piosence panuje.
Podsumowując album Songs Of A Lost World, jest świetną kompozycją dla zagubionych dusz, które spotkały nowy moment w swoim życiu i czują rezygnację i wyalienowanie. Idealny album wpisujący się do stwierdzenia dotyczącego muzyki The Cure jaką jest: „Piosenki na każdą emocję”.
Z muzycznego punktu widzenia, album doskonały w kompozycjach, jedynie z dwoma mankamentami. Wszystko zostało poddane dramatycznej kompresji, przez którą smyczki brzmią jakby były w złej jakości. Jako słuchacz można się zastanawiać, czy to mix jest źle zrobiony do tego stopnia, że distortion brzmi bardziej jak fuzz. Czy słucham po prostu za głośno. Zauważyłem również że hihat jest za cicho, brakuje tam wyraźnego wyznaczania rytmu na bieżąco, a syntezator w I Can Never Say Goodbye jest kompletnie nie do rytmu. Ale to akurat takie mankamenty, na które można przymknąć oko.
Album rewelacyjny stawiam go na równi z Bloodflowers który jest moim ulubionym. Pierwszy raz trafił się tak dobry album po Bloodflowers w kwestii albumów The Cure po roku 2000. Czuję że zawsze będę mieć sentyment do tego albumu, bo to pierwsze wydanie albumu The Cure w którym mogłem uczestniczyć, ekscytując się wraz z innymi fanami.
Marcel Puch
Czekamy na Wasze recenzje najnowszej płyty The Cure “Songs of a Lost World”: thecure.pl/kontakt