Miałem dylemat, czy wybrać tu Meat Is Murder The Smiths czy Boys Don’t Cry The Cure. Ta pierwsza na pewno bardziej ukształtowała mnie jako poetę. Boys Don’t Cry to z kolei płyta, która wywarła największy wpływ na moją twórczość od strony muzycznej.
Boys Don’t Cry to amerykański wariant debiutanckiego longplaya The Cure, Three Imaginary Boys. Jeśli chodzi o repertuar Boys Don’t Cry, to jego dobór jest dziełem jakiegoś anonimowego geniusza, pomijającym wszystkie słabe punkty wspomnianej brytyjskiej edycji, a uwzględniającym świetne single. Poznałem tę płytę The Cure pod koniec podstawówki. Pożyczył mi ją na kasecie ten sam kolega, od którego miałem In The City The Jam.
Boys Don’t Cry chyba z pół roku słuchałem raz po raz. Wtedy dotarło do mnie, ak ważne jest śpiewanie szczerych, nieco ekshibicjonistycznych piosenek i jak ważne jest w nagraniu brzmienie. Producent Chris Parry potrafił w tak ciekawy, nieoczywisty sposób nagrać trio: gitara-bas-bębny. No i są jeszcze te niesamowite pogłosy… Na Boys Don’t Cry ta fuzja prostej, świeżej muzyki, poezji zagubionego nastolatka i specyficznej produkcji dała w sumie arcydzieło. Wiele lat potem stwierdziłem, ze są tam też nietypowe progresje akordów, niemal solowa rola gitary basowej, dziwaczny styl gry i takie też brzmienie perkusji. A od razu ważna była dla mnie intymna relacja, jaką głos wokalisty nawiązuje ze słuchaczem. Słuchając płyty Boys Don’t Cry miałem wrażenie, że Robert Smith śpiewa stojąc przede mną!
Parę miesięcy po poznaniu tego longplaya założyłem swój pierwszy zespół. I to też było trio. I na wszystkich płytach, które później zrobiłem, obowiązywała zasada, której nauczyłem się słuchając w młodości The Cure: A nieważne są reguły, ważny jest oryginalny pomysł.