(Artykuł z 2000 r.) Szminka, makijaż, tapirowane włosy; czerń, szarość, biel, czerwień, fobie i football. Tak najkrócej można scharakteryzować artystę, który wraz ze swoim zespołem wywarł olbrzymi wpływ na muzykę i kulturę lat 80. i 90. To 40-letni dziś Robert Smith i jego grupa The Cure. Ich utwory wiele osób uznaje za emocjonalną pornografię. Ale jak można by inaczej nazwać publiczne obnażanie swoich uczuć, tąjemnic i lęków? Jak napisał kiedyś pewien dziennikarz „New Musical Express”: Robert Smith wynosi poezję czwartej kategorii na nowe szczyty. Oto kilka stów, bez których piosenki The Cure przestałyby istnieć: usta, oko, zimny, pocałunek, lustro, umierać, płakać oraz najważniejsze ze wszystkich – Ja.
Artystyczną pornografią byto wydanie w latach 1980-82 trylogii płyt Seventeen Seconds, Faith i Pornography, które to albumy złamaly reguły obowiązujące w muzycznej estetyce tamtego czasu. Była to podróż po labiryncie smutnej egzystencji, w którym słuchacz porusza się pomiędzy przygnębieniem, niepokojem i strachem. Wiele osób identyfikuje zespół tylko i wyłącznie z tym okresem jego działalności, pozostając niewzruszonym na wszystko, co miało miejsce przed (postpunkowy debiut Three Imaginary Boys /Boys Don’t Cry z 1979 r.), a zwłaszcza po „trylogii”. Przez ostatnie kilkanaście lat Tho Cure odnosił sukcesy komercyjne za sprawą płyt wręcz papowych, od czasu do czasu powracając jednak do klasycznych dla siebie depresyjnych nastrojów. Taka była płyta Desintegration (1989 r.), jest też najnowsza (ukazała się 14 lutego) Bloodflowers. Mówi się, że ma to być ostatni album formacji Smitha, ale czy można temu wierzyć? W każdym razie, kto lubi łapać doły egzystencjalne, a nie załapał się na koncert w Spodku 4 lata temu, niech jodzie do Łodzi.