22 kwietnia 1980 roku ukazał się drugi album „Seventeen Seconds”.
Lubię tą płytę – mówił Smith – o wiele bardziej niż Three Imaginary Boys. Na pierwszym albumie znalazło się tak dużo piosenek, ponieważ pochodziły z okresu aż dwóch lat. Naszymi ulubionymi były: Three Imaginary Boys, Accuracy i 10:15 Saturday Night. Gdybyśmy je rozbudowali, każdy z nich pasowałby doskonale do Seventeen Seconds (…) Wiedziałem jakie brzmienie mam osiągnąć. Nie ma sensu tu intelektualizować, gdyż na tym albumie panuje niepodzielne prawdziwe uczucie. Nie było żadnej szczególnej linii postępowania, po prostu taki wyszedł. Wiedziałem już wcześniej, że w wielu recenzjach to uczucie zostanie pominięte i skoncentrowałem się wyłącznie na powodach, dzięki którym album wyszedł taki a nie inny…
Według krytyków, piosenki na Seventeen Seconds mają niejasne, często niepokojące teksty i „mroczne”, oszczędne, minimalistyczne melodie. Niektórzy recenzenci uważali, że album przedstawia o wiele dojrzalsze The Cure, które bardzo rozwinęło się muzycznie w przeciągu niespełna roku. Płyta ma wiele minimalistycznych cech, m.in. pogłosowy, „daleki” śpiew oraz proste brzmienie instrumentów.
Seventeen Seconds przez niektórych krytyków było chwalone, a przez innych zostało cierpko skrytykowane i nazwane „kolekcją soundtracków”. Jeden z recenzentów opisał album jako „smutne Cure, siedzące w zimnych pokojach, patrzące na zegarki”
Simon Gallup: W przypadku tego albumu naszym celem było stworzenie nastroju. Nie jakieś serii, lecz różnych aspektów tego samego nastroju.
New Musical Express: Jeśli ktoś spodziewał się, że na „17 Seconds” znajdzie wspaniałą muzykę pop, to nieźle sobie z niego zażartowano… „17 Seconds” jest o wiele bardziej niewyraźny w swym układzie i konstrukcji niż „3 Imaginary Boys”. Okładkę zaśmiecają zamazane zdjęcia, a sama płyta nie czyni żadnych wysiłków, by zwrócić uwagę słuchacza na obecne brzmienie The Cure.
Robert Smith: Wiedziałem dokładnie jakiego brzmienia oczekuje po Seventeen Seconds – chciałem by był na nim widoczny wpływ Nicka Drake’a zmieszany z czystym, dopracowanym brzmieniem „Low” Bowiego. I wszystko co dotyczy tego albumu odbyło się tak, jak to zaplanowałem. Seventeen Seconds jest bardzo osobistym albumem i ja uważam go za prawdziwy początek The Cure…