The Cure wystąpił 20 października 2016 w wypełnionej po brzegi łódzkiej Atlas Arenie. Był to piąty występ zespołu przed polską publicznością. Koncert gwiazdy wieczoru poprzedzała krótka rozgrzewka w wykonaniu szkockiej formacji The Twilight Sad.
Od ostatniej ich wizyty w Polsce minęło osiem lat, ale apetyt fanów podsycały doniesienia o znakomitej formie Roberta Smitha i kolegów, jaką prezentowali na występach w innych częściach świata. Mimo, że zespół od 2008 r nie zarejestrował premierowego materiału, w ostatnich latach na koncertach, zaskakuje wykonaniami utworów, których nie grali na żywo nigdy wcześniej, lub takich jakie nie pojawiały się na setlistach od bardzo wielu lat.
Co ze swojego ponad trzydziestoletniego dorobku zaserwowali polskiej publiczności?
Zaczęło się od ogłuszającej reakcji widowni towarzyszącej pojawieniu się zespołu na scenie. Takich żywiołowych zachowań później nie było zbyt wiele ale do tego jeszcze wrócę.
Już po chwili z głośników popłynęły dzwoneczki i chyba nikt nie miał wątpliwości – zaczęli od Plainsong. Utwór spokojny ale jednocześnie z wielką mocą, nie bez powodu tak wiele koncertów zaczyna się właśnie od niego – wielu fanom wyciska łzy wzruszenia z oczu. Następne dwie piosenki także pochodziły z jednej z najważniejszych płyt lat 80 – Disintegration. Do tego albumu zespół sięgał jeszcze trzykrotnie w dalszej części występu. Później nastrój nieco się zmienił i właśnie różnorodność klimatów wykonywanych utworów maiła pozostać motywem przewodnim całego koncertu.
Zespół zabawiał nas takimi przebojami jak Friday I’m In Love i Just Like Heaven (świetnie zabrzmiał również fantazyjny The Walk), ale także poruszał nastrojowym Last Day of Summer czy znakomitym, dotąd niepublikowanym, It Can Never Be the Same i niesamowitym Charlotte Sometimes. Fantastyczne wykonanie A Forest zakończyło się niespodzianką – Simon nie zakończył go w tradycyjny sposób – po prostu „urwał się” wcześniej! Robert Smith najpierw, w teatralnym geście, złapał się za głowę, a za chwilę zawiesił sobie bas kolegi i wykonał za niego tradycyjne zakończenie, chyba jednego z najważniejszych utworów w twórczości zespołu.
Potężnym uderzeniem było wykonanie One Hundred Years. Muzyka i tekst, wsparte wizualizacjami wyświetlanymi za zespołem robiły oszałamiające wrażenie.
Efekty wizualne jakie oglądaliśmy w czasie całego przedstawienia zasługują na uznanie, były znakomitym uzupełnieniem muzyki jaką zaserwowało nam The Cure tego wieczoru.
Ostatni, trzeci, wesoły bis, przełamali baśniowym Lullaby i zakończyli piosenką Why Can’t I By You?
Po koncercie wielu fanów narzekało na niemrawe reakcje publiczności. Moim zdaniem, różnorodność nastrojów jakie zafundował nam zespół przynajmniej częściowo może to tłumaczyć. Trudno było się płynnie dostosować do tej huśtawki.
Jeszcze więcej było opinii krytykujących dobór utworów. Jenak trzeba spojrzeć na to z odrobiną obiektywizmu, nie mogli zagrać tak aby zadowolić wszystkich 10000 słuchaczy. Po tylu latach działalności mają tyle materiału, że zawsze czegoś zabraknie.
Zdecydowanie, zespół wykonał kawał dobrej roboty. Brzmią fantastycznie i widać, że dobrze czują się na scenie – zaryzykuje nawet, że dobrze się bawią, co w przypadku „mrocznych” Cure’ów nie zawsze było oczywiste. Każdy może mieć inne oczekiwania dotyczące doboru repertuaru, czy kontaktu frontmana z widownią, jednak nie możemy zapominać, że na scenie stoją ludzie z krwi i kości, którzy w tym roku zagrali już kilkadziesiąt koncertów. The Cure zasłużyli na wszystkie złotówki wydane na bilety – zrewanżowali się blisko trzygodzinnym występem najwyższej jakości. Po prostu obecność na jednym koncercie artysty z takim dorobkiem, musi pozostawić niedosyt.
Autorem relacji z koncertu The Cure jest Marcin Sztypa.