Marzenie się spełniło

Mam taką magiczną listę koncertów, na które chciałabym się wybrać. The Cure jakiś czas temu na niej się pojawił i w końcu marzenie się spełniło – zobaczyłam roztrzepańca na scenie w akcji 20 października 2016. Robert Smith pokazał się z jak najlepszej strony i to przez prawie 3 godziny trwania występu.

Bilet na to wydarzenie kupiłam jeszcze na początku roku i dobrze zrobiłam, bo wejściówki rozeszły się w bardzo szybkim tempie. W zasadzie zaczęłam zastanawiać się nad fenomenem tej kapeli, bo nie każdy zespół, który był u szczytu popularności w latach 80. i 90. wypełnia stadiony. Chyba po prostu można stwierdzić, że dobra muzyka wytrzyma próbę czasu. W dodatku The Cure ma różnorodny repertuar, przez co każdy może znaleźć piosenkę dla siebie.

W Atlas Arenie w Łodzi można było zobaczyć osoby w różnym wieku, ale głównie po 30-stce, choć nie zabrakło również dzieciaków w koszulkach The Cure. Oczywiście na taki koncert nie wypadało przyjść ubranym byle jak i na korytarzu można było obejrzeć czarną paradę osób w rozmazanym makijażu, skórzanych ciuchach czy roztrzepanej fryzurze. Co więcej niektórzy tak łudząco przypominali Smitha, że fani chętnie prosili o wspólne zdjęcie na pamiątkę.

Na rozgrzewkę zaprezentował się szkocki zespół The Twilight Sad, który bardzo lubi The Cure zresztą ze wzajemnością. Jak sama nazwa wskazuje kapela serwuje słuchaczom sporo smutnego gitarowego grania. Nie tylko mi ta formacja przypominała Joy Division z powodu post-punkowego przygnębiającego brzmienia, jak również przez frontmana, który poruszał się dosyć specyficznie na scenie. Całym swoim ciałem nerwowo podkreślał akcenty muzyczne w piosenkach. Wyglądało to dosyć dziwnie i jednocześnie fascynująco. Między poszczególnymi numerami artyści tworzyli muzyczną kakofonię, zaś gdy usłyszałam mój ulubiony kawałek „It Never Was The Same” trudno było mi opanować wzruszenie, bo piosenka naprawdę potrafi mocno chwycić za serce.

Momentami odnosiłam wrażenie, że kapela pasowałaby bardziej do niszowego klubu niż do sporej areny ze względu na garażowe brzmienie i intymny nastrój twórczości. Nie wiem czy skusiłabym się na występ supportu, gdyby nie mój kumpel, który polecił zespół twierdząc, że naprawdę warto go posłuchać jeśli ktoś lubi melancholijną muzykę. W dodatku było to całkiem fajne preludium do tego co miało nastąpić o 20:30.

Kilka minut po wyznaczonej godzinie na scenie pojawił się Robert Smith z muzykami i nie mogłam uwierzyć, że w końcu mogę zobaczyć go na scenie. Na każdym koncercie kapela prezentuje inną setlistę i chwała im za to, bo dzięki temu po każdym kolejnym kawałku obgryzasz paznokcie czekając co też usłyszysz za moment. Tym razem The Cure zaczął muzyczną ucztę od „Plainsong”. Zapewne nie byłam jedyną osobą, która w tym momencie przeżywała niesamowitą euforię. Osobiście rozpoczęcie koncertu od kawałka z „Disintegration”, której potrafiłam słuchać bez przerwy przez kilka miesięcy, było dla mnie miłą niespodzianką.

Kolejno usłyszeliśmy numery z tej płyty – „Pictures of You” czy „Closedown”. Ostatnio będąc na koncercie Rammsteina bardzo narzekałam na publiczność na trybunach, która marudziła, gdy ktoś chciał wstać i tańczyć. Tym razem nie miałam z tym problemu, bo siedziałam na końcu sektora i mogłam wariować za ostatnim rzędem. Po kilku utworach stwierdziłam, że nie zamierzam przeżywać, iż będę jedną z nielicznych osób tańczących. W końcu po to przychodzi się na koncert, żeby na te kilka godzin postradać rozum w dobrym znaczeniu tego słowa! Wraz z następnymi numerami kolejne osoby wstawały ze swoich miejsc i chętnie kołysały się w rytm muzyki.

Sądziłam, że na koncercie będę ciągle się wzruszać i przydadzą się chusteczki, w końcu Smith to taki smutny koleś. Oczywiście były takie momenty, chociażby w czasie mojego ulubionego numeru „The Last Day of Summer”. Robert jednak żonglował emocjami – był przygnębiający w takich numerach, jak „Want”, człowiek wpadał w muzyczny trans wraz z piosenką „One Hundred Years”, tańczył jak szalony przy znanych hitach „Friday I’m in Love” czy „Just like Heaven”. Był kiczowaty „The Walk”, który skutecznie zachęca do tańca, ale też niepokorny „Shake Dog Shake” czy mroczny „Burn” z filmu „Kruk”, słynne hity, ale też i numery, które znają tylko oddani fani.

Osobiście odleciałam słuchając „A Forest”, mam słabość do mięsistego basu i w wersji koncertowej ta piosenka dosłownie powala na łopatki. Fajnie też się patrzyło na basistę Simona Gallupa, który jest charakterystyczny przez swój ciekawy image badboya, jak również ruchy sceniczne. Wygląda na pewniaczka z basem, który łazi w tę i we w tę. Miłym zaskoczeniem było wykonanie numeru „The Lovecats”, który został zainspirowany moją ulubioną kreskówką Walta Disneya „Aryskotraci”. W studyjnej wersji słyszymy kontrabas, ale gitara basowa dobrze sprawdza się w tej piosence.

A jak dał sobie radę Robercik? Smith jak zwykle był dosyć statyczny na scenie, z daleka widziałam natapirowane włosy zasłaniające nieco twarz, na której widniał mocny makijaż. Ponoć wokalista nabawił się w Berlinie kontuzji barku, ale nie zauważyłam, żeby jakoś był mniej ruchliwy niż zazwyczaj. Wokalnie też dawał sobie radę, choć często śpiewał inaczej omijając wysokie nuty, ale w zasadzie spodobał mi się ten zabieg, dzięki któremu numery brzmiały inaczej niż na płytach.

W sumie zespół zagrał 31 numerów i podziwiam ich, że na każdym koncercie wykonują tak wiele piosenek, co jest sporym wysiłkiem, tym bardziej, że między trzema bisami przerwy nie trwały zbyt długo. Pod koniec koncertu nie miałam już sił skakać, ale nie chciałam w żadnym wypadku się oszczędzać. Może zabrzmi to infantylnie, ale czułam się po prostu szczęśliwa. Przez prawie 3 godziny mogłam posłuchać naprawdę dobrej muzyki, którą kocham i która zamienia mnie w zupełnie inną osobę niż jestem na co dzień. Chyba za to właśnie lubię koncerty, że nie muszę ukrywać swoich emocji, co robimy przecież codziennie. Naukowe badania wykazały, że ludzie często chodzący na koncerty są zadowoleni z życia. Gdybym mogła chodzić ciągle na występy The Cure byłabym najszczęśliwszą osobą pod słońcem.

Na koncercie jednak się nie skończyło, bo wraz z kolegami postanowiliśmy pojechać do OFF Piotrowska, niby najmodniejszego miejsca w Łodzi. Dźwięki dobrego syntezatorowego grania zaprowadziły nas do klubu Dom. Choć nogi już odmawiały posłuszeństwa, to jednak kawałki Joy Division, Soft Moon, Nine Inch Nails czy Clan of Xymox spowodowały, że rozsądek został uśpiony, a zmęczone nogi mimo wszystko poprowadziły na parkiet. Lepszego zakończenia dnia nie można było sobie wymarzyć.

Aleksandra Degórska
Relacja ukazała się na blogu autorki Allyouneedismusic.blog.pl