Łódź, Hala Sportowa 14.04.2000

Należę chyba do najmłodszego pokolenia fanów Lekarstwa. Cure’ację przeszedłem jakieś dwa lata temu, kiedy w Trójce przez zupełny przypadek usłyszałem utwór Open. Było to coś tak pięknego i artystycznie doskonałego, że zmieniło zupełnie moje muzyczne nastawienie.

No i stało się – 14 kwietnia mieli zawitać do naszego pięknego kraju. Mnie i moją koleżankę zawiózł na miejsce mój stary, który był w fantastycznym humorze, bo zgodził się na nas poczekać. Dojechaliśmy na godzinę 19.10 i zdążyliśmy jeszcze zająć miejsca w sektorze 16. W Hali czuło się jakąś niesamowitą magię dekadentyzmu. Ta tajemniczoklaustrofobiczna atmosfera potęgowała we mnie uczucie chorego nastroju, który podda się za chwilę muzycznemu lekarstwu.

Po piętnastu minutach zaczęło się: Wspaniała partia gitarowa „Out Of This World”, a później przeraźliwy cudowny rzęch w „Watching Me Fall”. Czułem się fenomenalnie, choć nienawidzę przeżywać koncertów na siedząco. Następnie zagrali „Want” w bardziej mrocznej atmosferze niż na płycie. Po burzy oklasków, przeszył mnie dreszcz – zagrali jeden z ich najpiękniejszych utworów „Fascination Street”. Jęk basów rozrywał moje wnętrza, a genialny wokal Smitha sprawiał, że wprawiam się w mistyczny szał. Po tym, jak myślałem, że już nic piękniejszego być nie może zagrali ten utwór. Tak, ten cudowny rzęch w tle, który natychmiastowo przyćmił emocje po poprzedniej piosence. Wstałem z krzesła. Nie mogłem już wytrzymać. „Open” zgrali wprost bosko, utwór który pozwolił mi być na tym koncercie. Zagrali „The Loudest Sound”, moim zdaniem bez sensu. Pomyślałem sobie „nie, ja tu dłużej nie wysiedzę, muszę zejść na dół”, wziąłem ze sobą koleżankę i postanowiliśmy przedrzeć się choćby siłą na płytę. Udało się, ochroniarz nawet nie sprawdzał czy mamy jakiś bilet. Następne bardzo piękne zresztą piosenki minęły bardzo szybko, nie wyzwalając we mnie zupełnie wewnętrznych uczuć.

Jednak gdzieś w połowie koncertu myślałem, że to sen, że jestem miles and miles and miles away. To była jednak prawda, zagrali „From The Edge Of The Deep Green Sea” – próbowałem dotknąć dłońmi nieba… Zalała mnie fala zielonego morza. Topiłem się w pięknie dźwięków bez żadnej chęci powrotu na ten świat. Chciałem umrzeć w otchłani zburzonego morza uczuć przenikających moją duszę. Utwór ten mógłby trwać przez cały koncert.

Następnie wspaniałe dwa starsze utwory „Inbetween Days” i „Siamese Twins”; na których przedzierałem się do przodu. Byłem już bardzo blisko Roberta, kiedy na chwile moje serce przestało bić. Liczyłem bardzo na ten utwór. W wersji koncertowej brzmi jeszcze bardziej niepokojąco jak na płycie. „Prayers For Rain” zaczarowali mnie. Robert bardzo przeżywał tę kompozycję, widziałem to na jego twarzy. Sam modlił się o deszcz, to była tylko jego piosenka.
Po „100 years” zagrali „End”. Jedna z moich ulubionych piosenek. Mówiąc szczerze zawiodłem się, w ogóle jej z początku nie rozpoznałem, a „39” to mnie już na prawdę dobiło. Te dziesięć minut było najgorsze z całego koncertu. Jednak „bloodflowers” obudziła we mnie na nowo wewnętrzne doznania.

Zapadła cisza i zagrali genialny kawałek z nowej płyty „There Is No If…”. Na płycie bardzo mi się podobał, jednak nie jest to z pewnością utwór na koncert. Następnie zaczął się wieczór wspomnień i osiem jakże cudownych bisów. „Disintegration”, „Just Like Heaven” i oczywiście „A Forest” wyładowały na mnie swoją wielkość. Zdawało mi się, że smith śpiewa o nas, że jesteśmy „just like a dream”. Publiczność była zachwycona. Na koniec musieli zagrać „Faith”.

Dostałem muła i przygnębiony wróciłem do samochodu. Brakowało mi żywszych piosenek. Zamiast „39” czy „Loudest Sound” mogli zagrać choćby „Boys Don’t Cry” bądź „Push” albo nawet „Friday I’m In Love”. Dobra, dość krytyki.
Pomyślałem sobie: „kurwa, jakie to było piękne!” i odjechałem w siną dal miles and miles away. Niestety, do Warszawy…

Przemek Strożek na ircu Wendkarz