Moja fascynacja zespołem The Cure zaczęła się, o ile dobrze pamiętam, jakieś 12 lat temu. Dziś już nie pamiętam kiedy i gdzie usłyszałem ich po raz pierwszy, jednak już wtedy poczułem, że to nie jest zwykła muzyka, że ma w sobie coś niepowtarzalnego i niespotykanego gdzie indziej. Z biegiem czasu poznawałem kolejne nagrania grupy Roberta Smitha, wciągając się w to coraz głębiej i głębiej. Dzisiaj nie mógłbym obejść się bez tych wspaniałych dżwięków, z którymi dorastałem, które wywarły olbrzymi wpływ na moją osobowość. Cztery lata temu nie pojechałem na pierwszy koncert Cure w Polsce z wielu względów. Ale drugiej okazji przepuścić po prostu nie mogłem….
W końcu nadszedł upragniony 14 kwietnia A. D. 2000, godzina 18, udajemy się z przyjaciółką Yenndzą (Zioma dzięki!!!! 🙂 ) do Hali Sportowej. Na miejscu już wrze – tłumy cure’czaków okupujących wejścia do hali. Wielu z nich z imagem a’ la Robert – czarne tapirowane włosy, make-up i lipstick (że też na to nie wpadłem wcześniej 🙁 ) Rozdzielamy się – Yenna wchodzi na płytę, ja na sektor 24. Jeszcze tylko biletowa formalność i hala stoi otworem :)) Ludziki koncentrują się na stoisku z gadgetami – hmmm…. Kupię sobie koszulkę – zmierzam w stronę stoiska, jednak po chwili odchodzę stamtąd z niesmakiem (100 i 150 złociszy za T-shirt – pogięło ich do reszty 😐 ) nic tu po mnie…. Zajmuję miejsce na sektorze, oczekujący na wielki koncert tłum gęstnieje, temperatura rośnie. Wreszcie o 19:20 gasną światła, a 10 minut później wszyscy wybuchają krzykiem, rozlegają się brawa – SĄ!!!! Wychodzą na scenę, zajmują miejsca – Jason Cooper siada za perkusją, Roger O’Donnell staje za klawiszami, Simon Gallup, Perry Bamonte i Robert Smith biorą do rąk gitary…. za chwilę coś się stanie….
Zaczęli utworem Out Of This World pilotującym najnowszą płytę Bloodflowers – zagrali nieźle, jednak pierwszy kawałek poszedł na straty – akustycy dostrajali nagłośnienie, głos Roberta i poszczególne instrumenty brzmiały niewyraźnie. Na szczęście kłopoty te zniknęły już podczas następnego kawałka – 11-minutowy tasiemiec Watching Me Fall rozkręca powoli publiczność zgromadzoną w sile siedmiu tysięcy luda. Jest dobrze 🙂 Po Want Robert i spółka grają pierwszy większy przebój tego wieczoru – to Fascination Street z genialnego albumu Disintegration. Rytmiczny bas Simona porywa fanów, jednak to dopiero przedsmak tego, co nas czeka…. Byłem świadkiem zabawnej sceny: kilka fanek wesoło bawiących się na moim sektorze zostało sprowadzonych na ziemię przez jakąś wredną grubą babę z obsługi hali. Kobieta poleciła im usiąść w miejscach – w odpowiedzi biedne dziewczyny dały nogę z sektora. No comments…. Przeraźliwym łoskotem gitary Perry zaintonował Open – wspaniale pojechali z tym kawałkiem (znakomity tekst i interpretacja Smitha). Koncert rozkręca się na dobre. Bajeczne The Loudest Sound (kolejny utwór z Bloodflowers) rozkołysało fanów, pojawiają się zapalniczki, robi się sielankowo…. Nastrój ten został zaraz potem zmącony ostrym The Kiss (nikt chyba się tego numeru nie spodziewał 🙂 ) – wspaniale zagrany, wokal Roberta poprzedzony czterominutowym łojeniem na gitarach…. absolutne mistrzostwo!! Publika rozpalona do czerwoności 🙂 A potem znów nastrojowo – The Last Day Of Summer – tak dobrze nam wszystkim znany, wszystko wokół płynie w falach tego znakomitego utworku, czuję się jak wniebowzięty…. Jednocześnie spoglądam w stronę wejścia na płytę dziwiąc się, że wszyscy wchodzą na nią bez problemu…. hmmm, I got an idea :)) Zespół serwuje tymczasem kolejny kwiat w kolorze krwi – Maybe Someday zabrzmiało niemal identycznie jak na albumie. Shake Dog Shake – wreszcie coś starszego (kawałek z płyty The Top), a ja w tym czasie opuszczam sektor i lecę do wejścia na płytę. Wykorzystując niekumację bramkarza (tam mógł równie dobrze stać na przykład drewniany kołek 🙂 ) wchodzę…. płyta moja!!!! Przywitała mnie utworem From The Edge Of The Deep Green Sea…. Jeszcze tylko parę kroków do przodu, trochę techniki łokciowej i oto The Cure jakieś sześć metrów ode mnie!!!! Warto było żyć :)) Jest bosko…. Jason efektowną przejściówką rozpoczyna Inbetween Days…. poskaczemy sobie trochę 🙂 Znakomita oprawa świetlna, światła dopasowane do każdego kawałka osobno, obrazy z tyłu sceny, coś wspaniałego!! Potem jadą z Siamese Twins, Prayers For Rain i One Hundred Years – robi się znowu mrocznie i depresyjnie…. The Cure jakie znamy i kochamy 🙂 Muzycy statyczni, skupieni, grają bez zbędnej wirtuozerii, przecież nie o to w muzyce Cure chodzi…. Widać jednak, że podoba im się atmosfera tego wieczoru (Robert wymusił wręcz na organizatorach trasy występ w Polsce stanowczym „koncert w Polsce ma być i koniec” :)) ). Kolejne utwory pogłębiają mroczny, a nawet dramatyczny klimat – End, 39, a na koniec Bloodflowers z fantastycznymi kwiatami na ekranie. Robert z wielką charyzmą i pasją śpiewa swoje teksty, roztaczając przed publicznością swoje nadzieje, lęki i przeżycia w nich zawarte snuje niezwykle barwną opowieść…. Myli się kilka razy (co zresztą zdarza mu się na każdym koncercie i jest spontanicznie odbierane). Bloodflowers kończy część zasadniczą koncertu – zespół schodzi ze sceny w powodzi oklasków trwających nieustannie przez dobre 5-6 minut aż do czasu wyjścia muzyków na bisy. Jeszcze wiele będzie się działo…. Robert intonuje There Is No If… – kolejny numer z albumu w kolorze krwi – i znów robi się pięknie, kolorowo, nastrojowo…. Następny utwór – Perry zdejmuje gitarę i zajmuje miejsce przy drugich klawiszach obok Rogera…. no i miłe zaskoczenie – to Trust (jeden z moich ulubionych – świetnie że to zagrali 🙂 ). Wyjątkowo smutny kawałek z depresyjnym tekstem Smitha…. Po zakończeniu utworu wzruszony Robert odwraca się, ociera łzę…. płacze…. widać, że bardzo przeżywa ten koncert…. Na twarzach pozostałych muzyków też widać zadowolenie z występu. Robert zapowiada Plainsong (fantastyczne dzwoneczki na początku :)) ) – depresyjny klimat pogłębia się, podkreślony znakomicie dudniącym basem Simona i klawiszami Rogera, a podtrzymany zaraz potem przy Disintegration…. Zaczynam powoli tracić dech od krzyczenia i śpiewania 🙂 Zespół znów schodzi ze sceny, jednak nienasycony tłum czeka na więcej…. Wnet są z powrotem i zapodają M i Play For Today – utwory z drugiego albumu Seventeen Seconds, nawiązującego jeszcze do punkowych korzeni grupy. Zagrali to fantastycznie…. Wreszcie Robert bierze swoją słynną czarną 12-strunową gitarę akustyczną i razem z Jasonem rozpoczynają Just Like Heaven…. tego mi było trzeba…. „Show me show me show me how you do that trick….” – wszyscy śpiewają razem z Robertem, ja też :)))) Celebracja trwa w najlepsze!! Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki, wreszcie Cure zagrali to, na co cała hala czekała i wywoływała od dłuższego czasu – A FOREST !!!! To musiało tak być…. Na ekranie znane z wideoklipu drzewa, genialne oświetlenie, coś wspaniałego…. nie wierzę własnemu szczęściu :)))) !!!! Utwór-legenda, zakończony minutowym torpedowaniem basu przez Simona (zrobił to bezbłędnie !!) Jednak i na tym jeszcze nie koniec – zagrali jeszcze kultowe Faith, ale tylko w skróconej wersji z powodu defektu mikrofonu Roberta (musiał interweniować techniczny). „Nothing left but faith” – zakończył Robert gdy wybrzmiał ostatni dźwięk, po czym podziękował wszystkim serdecznie i opuścił scenę wraz z resztą zespołu przy burzy oklasków. Około 22:20 zapaliły się światła…. Koniec…. a ja chciałbym jeszcze 🙁 Nie zagrali przecież jeszcze wielu świetnych kawałków…. (chociaż żeby wszystkich zadowolić musieliby zagrać wszystkie utwory jakie mają, a to zajęłoby chyba cała dobę, jak nie lepiej :)) ) Wyczerpany, bez sił i głosu opuszczam halę (o….. świeże powietrze:) ), odnajduję Yenndzę…. padamy sobie w ramiona…. było pięknie, było świetnie, było wspaniale!!!! Później jeszcze cała noc z muzyką Cure w naszej ukochanej Trójce…. Ten koncert brzmi we mnie wciąż i wciąż jeszcze teraz, gdy piszę te słowa…. „Ten sen nigdy się nie skończy, to uczucie nigdy nie przeminie, ten czas nigdy nie pójdzie w zapomnienie”…. I nie wierzę słowom Roberta Smitha że to ostatnia płyta i ostatnia trasa zespołu…. Facet mówi tak od czasów Disintegration :)) Na pewno spotkam ich jeszcze na następnym koncercie w Polsce (albo gdzieś indziej)…. Cause nothing left but faith….
Alien