Promieniująca melancholia ekscentryka popu – występ The Cure w wyprzedanej kolońskiej Arenie to wielka synteza sztuk.
Robert Smith wygląda jak zawsze: przekarmione dziecko, któremu przylepiono do głowy za dużo kosmatej, czarnej waty cukrowej, może wygląda też trochę, jak przy kręceniu wideoklipu do pajęczynowej scenerii Lullaby, jakby leżał za długo w wannie i dlatego wyglądał trochę nabrzmiale. Ale w końcu koncert The Cure to nie wybieg dla modelek. Jest to wielka synteza sztuk, którą tworzy ekscentryczny muzyczny geniusz, który nieco wycofał się z życia publicznego już pod koniec lat 80tych. Co kilka lat wydaje album i przede wszystkim cieszy się swoim życiem. W 2008 roku wydał ostatni album studyjny, wtedy też odbyło się ostatnie regularne tournee, po nim kilkadziesiąt festiwali.
A jednak udało się The Cure tego wieczora wypełnić kolońską Arene 17-tysięczną publicznością. To wynika naturalnie z tego, że fani po 8 latach abstynencji byli wygłodniali. Rownież dlatego, ze Robertowi Smithowi udało się balansować pomiędzy cienką linią ikony New Wave i gwiazdy Pop. Jednak najważniejsze jest to, że w przeciagu lat 80 i 90-tych osiągnął tyle niesamowitych sukcesów, które były również jedyne w swoim rodzaju i oryginalne, że do tej pory może w pełni z tego żyć.
To, że zespoł tego wieczoru w Kolonii dozował starannie hity, fani nie mogą odczuwać jako wadę, ponieważ The Cure nawet po wspaniałych czterdziestu latach na scenie potrafią zagrać 3 godzinny koncert. I powoli budują napięcie.
Koncerty The Cure mają coś przyjemnie statycznego
Kiedy obserwuje się scenę podczas występu The Cure, można dziwnie stwierdzić, że ich koncerty mają coś przyjemnie statycznego, coś, co pozwala koncentrować się na ich muzyce, prostych efektach świetlnych i stojacego niemal w bezruchu Roberta – abstrachując od tego, że basista Simon Gallup biega i porusza się, jakby wynagradzano go za każdą spaloną kalorię.
The Walk jak wiele piosenek ze wczesnych lat 80-tych brzmi dźwięczniej i bardziej soczysto niż na płycie. Przy szybkim Inbetween Days publiczność podniosła się z miejsc. Uspokoili się przy rozbrzmiewającej balladzie Pictures Of You, która niekoniecznie wymaga pozycji stojącej.
17.000 fanów w Arenie
Dalsza wędrówka Roberta wiedzie przez A Night Like This, przynosi nam Just Like Heaven i topniejące serca przy Lovesong. Jednocząca życia, surrealistyczna One Hundred Years ze swoim tekstem „It doesn’t matter if we all die” kończy główny występ. Można by dojść do wniosku, że koncert The Cure to miejsce spotkań starszych gotów, ale publiczność była zbyt kolorowa – różnorodna, także wiele fanow jest z młodszego pokolenia.
Podczas A Forest Arena rozświeciła się na zielono
Bisy tradycyjnie podczas koncertów The Cure trwają prawie tak długo, jak część głowna i zawsze mają podobną dramaturgię. Fani muszą cierpliwie odczekać kilka piosenek, zanim przy A Forest hala rozświetli się na zielono. Drugi bis zaczyna się powoli, atmosfercznym, mrocznym i gęstym Fascination Street, żeby zakonczyć Never Enough.
I dopiero w ostatnich 20 minutach The Cure odpalają w krótkim czasie Lullaby, Friday I’m In Love, Boys Don’t Cry, Close To Me i w końcu Why Can’t I Be You?, który przeważnie kończy koncerty zespołu. 30 smutnych piosenek, które okazały się doręczycielami szczęścia. I już można zacząć cieszyć się na następne tournee, może już za 8 lat?
Georg Howahl
Relacja ukazała się w gazecie DerWesten.
Tłumaczenie Michał Piechowski.