Segregacja muzycznych entuzjastów. The Cure, Łódź 20.10.2016

The Cure zachwycili polską publiczność. Grupa zagrała koncert 20 października 2016 roku w łódzkiej Atlas Arenie. Występ ten odbył się w ramach trasy koncertowej The Cure Tour 2016. Zapraszam Was na moją relację z tego wydarzenia.

Koncert The Cure w Polsce został zapowiedziany prawie rok temu. Od momentu ogłoszenia wydarzenie to cieszyło się ogromnym zainteresowaniem. Pomimo odległego terminu, bilety znikały w okamgnieniu. Na szczęście znalazły się dla mnie dwie wejściówki, dzięki którym mogłam pojawić się w czwartek w Łodzi na jednym z najlepszych w tym roku koncertów w Polsce.

Muzyczny wieczór rozpoczął się o 19:30 od koncertu The Twilight Sad, którzy występują jako support podczas całej trasy The Cure Tour 2016. Zespół pochodzi ze Szkocji (co zresztą słychać po akcencie wokalisty) i gra muzykę z gatunku post-punk indie rock. The Twilight Sad mają w swoim dorobku cztery albumy studyjne. W Łodzi zaprezentowali kilka swoich największych przebojów, m.in. „Last January” czy „I Could Give You All That You Don’t Want”. Ich koncert był niezwykle klimatyczny i nieco mroczny (mam tu na myśli mrok w stylu Bjork, nie Behemotha). To co zapamiętałam to enigmatyczne brzmienie, które intryguje i sprawia, że ma się ochotę na więcej takiej muzyki.  Z chęcią zobaczyłabym The Twilight Sad na samodzielnym, pełnowymiarowym występie, najchętniej w namiocie na Open’er Festival.

W międzyczasie Atlas Arena wypełniła się ludźmi po brzegi. Dotychczas byłam w  Łodzi na dwóch koncertach – Muse w 2012 roku oraz Lenny Kravitz w 2014 roku i wydaje mi się, że podczas czwartkowego koncertu frekwencja była najwyższa z dotychczasowych. Wyprzedane zostały bilety nawet  w sektorach bocznych, znajdujących się na wysokości sceny, z których nie widać zbyt wiele.

O 20:30 The Cure wkroczyli na scenę w towarzystwie braw rozentuzjazmowanej publiczności. Koncert rozpoczęli od fenomenalnego „Plainsong”. To nie jedyny utwór z ich najbardziej udanej płyty „Disintegration” jaki przyszło nam usłyszeć na początku tego wieczoru. Poza tytułowym utworem zabrzmiały jeszcze „Pictures of You” i „Closedown”. Przed koncertem zastanawiałam się, jak po tylu latach od nagrania tych wszystkich wspaniałych albumów, spisuje się na żywo głos Roberta Smitha. Byłam zdumiona, bo okazało się, że jego wokal jest odporny na upływ czasu i po trzydziestu latach brzmi wciąż niezwykle młodzieńczo. Jego koledzy z zespołu również za wszelką cenę chcieli udowodnić, że ich forma ma niewiele wspólnego z metryką. Zwłaszcza Simon Gallup, który biegał ze swoim bassem po całej scenie prezentując rozmaite ruchy charakterystyczne dla gwiazd rocka. Do tej pory trudno mi uwierzyć, że facet ma 56 lat. Cały skład The Cure był w znakomitej kondycji. W przeciwieństwie do publiczności. Wydaje mi się, że zespół był nieco rozczarowany reakcją widzów. Wiadomo, że utwory te nie należą do żywiołowych, ale nie tłumaczy to stojących jak kołki gapiów spod sceny, którzy byli świadkami performance’u jednej z największych muzycznych gwiazd lat osiemdziesiątych i wydawali się zupełnie tego nieświadomi. Oczywiście znalazły się na płycie grupki fanów mocno zaangażowanych w koncert od pierwszego do ostatniego dźwięku, ale w stosunku do całości publiczności było ich naprawdę niewiele. Wiadomo, że każdy bawi się jak lubi, ale żeby paczka sześćdziesięciolatków była bardziej aktywna niż tysiące młodych ludzi… Mimo wszystko The Cure kontynuowali występ wkładając w niego całe swe serca. Zagrali „High”, „A Night Light This”, „The Walk”, „Push”,  i „In Between Days”. Przy „Boys Don’t Cry” publiczność w końcu się ożywiła. Ciągle jednak częściej niż ręce w górę wędrowały smartphony. Zespół starał się utrzymać zainteresowanie publiczności wykonując swoje największe przeboje, takie jak „Lovesong”, „Friday I’m in Love” i „Just Like Heaven”. Z powodzeniem. Zgromadzona pod sceną, skąpana w kolorowych światłach masa coraz chętniej falowała w rytm muzyki i coraz śmielej dawała wyraz swemu zadowoleniu po zakończonych utworach. Pomimo tego Robert Smith nie zabiegał na siłę o kontakt z publicznością. Co jakiś czas tylko skromnie dziękował za oklaski. Podczas występu nie zabrakło takich utworów jak „The Last Day Of Summer”, „The End Of The World”, czy „From The Edge Of The Deep Green Sea”. Cały koncert trwał ponad trzy godziny, co w dzisiejszych czasach jest prawdziwym fenomenem. Zgromadzona w Atlas Arenie publiczność usłyszała na żywo aż 31 piosenek. The Cure wracali na scenę aż trzy razy! Podczas bisów można było usłyszeć m. in. „It Can Never Be The Same”, „The Lovecats”, „Shake Dog Shake”, „Lullaby” czy „Close To Me”. Na zakończenie koncertu zabrzmiało „Why Can’t I Be You”, po czym zarówno zespół, jak i słuchacze opuścili Atlas Arenę w znakomitych nastrojach. Bez wątpienia koncert The Cure był jednym z najlepszych koncertów w Polsce w 2016 roku.

Zespół dał z siebie wszystko, ale moim zdaniem publiczność nieco zawiodła. Po tłumie zgromadzonym w Atlas Arenie widać, że koncerty wielkich gwiazd wpisały się na stałe w kulturalną rzeczywistość Polaków. Odnoszę jednak wrażenie, że nasz naród nie potrafi lub nie wie jak zachować się na takich wydarzeniach. Koncert The Cure organizowany był przez Live Nation, czyli kolosalną agencję eventową, która wykorzysta każdą możliwość, aby wydusić z fanów każdą złotówkę. Cieszące się ogromnym zainteresowaniem wydarzenie było doskonałą okazją do zainstalowania tzw. „Golden Circle”, czyli wydzielenia miejsca pod samą sceną dla bardziej oddanych fanów (czyt. z głębszą kiesą) i oddzielenie ich od reszty słuchaczy. Nie po raz pierwszy spotkałam się z GC, ale dopiero teraz, siedząc na trybunie, zobaczyłam jak bardzo psuje to atmosferę muzycznych wydarzeń. Ludzie którzy mieli ochotę poszaleć i których miejsce normalnie jest pod samą sceną, byli porozrzucani po całej hali. Pod sceną natomiast roiło się od drętwiaków, którzy mam wrażenie znaleźli się tam tylko dlatego, że kupno droższych biletów podbudowało poczucie ich własnej wartości. Odpowiedź na to, czy segregacja muzycznych entuzjastów ma sens i powinna być kontynuowana pozostawiam Wam.

Youdeetah
Relacja ukazała się na blogu muzycznym Youdeetah.
Jeżeli podobała Wam się moja relacja, zapraszam do polubienia mojego profilu na Facebooku.