Przez ponad 40 lat na scenie dorobił się charakterystycznego wizerunku, zarówno w części dotyczącej wyglądu, jak i sposobu bycia. Natapirowane włosy, makijaż i niemal zawsze czarne ubranie. Choć nie prezentował się tak od samego początku, to taki wizerunek jest najbardziej rozpoznawalny, dla szerszej publiczności.
Jak sam mówił, zaczął malować twarz w celu uzyskania efektu teatralności i właśnie to stwierdzenie wydaje się kluczowe w postrzeganiu tej postaci. Właśnie postaci, bo Robert Smith konsekwentnie, od wielu lat wciela się w rolę, którą sam sobie wymyślił. Do publicznej wiadomości dociera niewiele informacji o nim, jako o człowieku. Mało wiadomo o jego życiu pozamuzycznym. Tym samym zestawiamy jego najczęściej smutne i melancholijne teksty, z obrazkiem rozczochranego faceta, z dziwnie pomalowanymi ustami i oczami, który tymi oczami przewraca i ucieka gdzieś daleko. Wykrzywia twarz w przeróżnych grymasach, z resztą gra nie tylko twarzą. gestykuluje i porusza się w sposób mający być ilustracją do tego co właśnie śpiewa. Chyba każdy kto zobaczy go na scenie, zwróci uwagę na jego zachowanie, które momentami przypomina występ przedszkolaka, który podskakuje właśnie w tym momencie, kiedy w piosence jest mowa o podskokach itp. Koronnym dowodem na to są koncertowe wykonania jednego z najbardziej znanych utworów – Lullaby, a teledysk do wesołkowatego Friday I’m in love, to już niemal kopia dziecięcych występów.
Jednak nie zawsze tak było. W początkowej fazie działalności, The Cure usiłowali zachować anty-image. Objawiło się to między innymi tym, że na okładce ich debiutanckiego krążka, Three Imaginary Boys, zamiast tradycyjnego zdjęcia zespołu, pojawiły się: odkurzacz, stojąca lampa i lodówka, nie mające żadnego związku z nagranym materiałem. Później Robert i wspólnicy zmienili podejście do tej kwestii i pomimo częstych zmian w składzie, zespół stał się bardzo charakterystyczny wizerunkowo. W tamtym czasie, makijaż i zmierzwione włosy nie były zarezerwowane tylko dla nich, ale im tak zostało na długo. Chyba dla tego tak jednoznacznie kojarzy się to z Robertem Smithem. Mimo tak wyrazistego wyglądu, nie tylko on decyduje o tym, jak Robert jest postrzegany przez fanów. Sam przyznaje, że pomimo upływu lat wewnętrznie pozostał dzieckiem. Tę dwoistość widać i w zachowaniu na scenie, o którym wspomniałem wcześniej, ale i w tekstach, które nie zawsze są głębokie i mroczne. Stworzył sporą kolekcję piosenek o miłości, tak prostych, że ocierających się o kicz, jednak w jego wykonaniu, stają się po prostu dziecięco szczerym wyznaniem. Kiedy zdarzyło mu się nagrać kilka weselszych i skocznych piosenek jak choćby The Lovecats czy Why Can’t I be you? wizerunek ten został odpowiednio skorygowany i w teledyskach oglądamy już kompletnie niepoważnego Roberta. W moim przekonaniu, to właśnie są chłopięce wygłupy dorosłego faceta.
Przebrania czy absurdalne scenerie, jak choćby Close to me odgrywane, między innymi, na grzebieniu, przez muzyków zamkniętych w szafie, The Cure zawdzięczają wieloletniej współpracy z Timem Popem, który wyreżyserował chyba większość ich teledysków (a na pewno te najważniejsze). Myślę jednak, że autorem pomysłu na to jak The Cure ma być postrzegane przez publiczność, jest właśnie Smith. Fani zasłuchani w jego tekstach i wpatrzeni wizerunek który nam serwuje, otrzymują, spójną całość. Jest to rola grana przez Smitha, wypowiadającego kwestie, w formie tekstów piosenek. Łatwo zauważyć tu analogię do pomysłu Dawida Bowiego, który przed laty stworzył postać Ziggiego Stardusta, jako swoje alter ego. Ta inspiracja wydaje się oczywista, w świetle wypowiedzi Smitha, który nigdy nie ukrywał że jest fanem Bowiego. Niezależnie od tego, na ile pomysł był oryginalny, Robert Smith zbudował wizerunek tak silny, uzupełniony tekstami i muzyką, że to właśnie on stanowi o sile zespołu.
Podobno, kiedyś powiedział do Rogera O’Donella, klawiszowca, że wszystko co on zaśpiewa, będzie brzmiało jak The Cure. Kiedy usłyszałem to stwierdzenie, wydało mi się aroganckie, jednak obiektywnie patrząc tak właśnie jest. Rozrzut gatunkowy twórczości tego zespołu, jest potężny, ale zawsze brzmią jak The Cure. To zespół który wielokrotnie zmieniał skład i tylko Smith pojawił się we wszystkich jego odsłonach. To zespół, który nie przetrwałby zmiany wokalisty, jaka powiodła się np. w przypadku Genesis. The Cure to postać jaką od ponad czterdziestu lat, serwuje nam Robert Smith.
Marcin Sztypa
[email protected]